Malediwy jako mikrokosmos załamania klimatu

Relacja pisarza ze Sri Lanki z 17 sierpnia 2023 roku.


Kiedy wysiadasz z samolotu pasażerskiego po wylądowaniu na Malediwach, czujesz się jak mafioso. Ładne miejsce. Byłoby szkoda, gdyby spotkało je jakieś nieszczęście. A tym nieszczęściem, które je spotyka, jesteś właśnie ty.

Na Malediwach dostrzegasz zarówno zmianę klimatu, jak i niemożliwość jej uniknięcia. W Malé, stolicy kraju, widziałem worki z piaskiem wokół zalewanego lotniska, zbiornikowce z ropą naftową i znaki informujące o tym, że dostanie się do terminali pieszo lub rowerem jest wykluczone. Słyszałem nad głową nieustanny ryk samolotów i wodnosamolotów, czułem zapach oleju napędowego mnóstwa łodzi i jesienny upał. Choć rzeczy mają się tak samo na całym świecie, to na Malediwach składają się na stan osaczenia. Na Malediwach załamanie klimatu nie jest akademicką debatą, tylko czymś, przed czym nie możesz uciec. Ale powszechną reakcją na te realia nie jest uświadomienie, tylko dysonans poznawczy.

Malediwy są o tyle osobliwym miejscem, że ich istnienie zależy od ich bezpośredniego (z)niszczenia. Każdy przybywa tu samolotem. Produkty trafiają tutaj na statkach handlowych. Wszystko, co jest przemieszczane między wyspami, wymaga użycia tych samych środków transportu. Większość pieniędzy wpływających na konta bankowe pochodzi od turystów, których ponad milion zjeżdża tutaj każdego roku. Ci sami turyści przywożą ze sobą niezliczone tony metryczne zanieczyszczeń, czyniąc Malediwy coraz bardziej nienadającymi się do zamieszkania. Kraj ten nie może żyć ani z paliwami kopalnymi, ani bez nich. Współczesna to przypadłość, której nieuleczalność jest na Malediwach widoczna najwyraźniej.

Rząd Malediwów zadeklarował przeciwdziałanie zmianie klimatu. Wielkie oświadczenie w tej sprawie wydał podczas posiedzenia zorganizowanego… pod wodą. Ale co tak naprawdę zamierza zrobić? Nie może postawić na swoim i zrezygnować z turystyki, ponieważ ma na karku A) zbyt wiele ust do wykarmienia i, co ważniejsze, B) zbyt dużo zglobalizowanej chciwości. Od dnia, w którym ministrowie zamiast garniturów założyli kombinezony do nurkowania, Malediwy sprzedały branży turystycznej więcej wysp, co pomnożyło liczbę lotów długodystansowych z całego świata. Teraz budują infrastrukturę do operacji bunkrowania, aby przyciągnąć więcej statków towarowych. Żadnej z tych usług nie da się zdekarbonizować. A zatem spektakularny sprzeciw wobec zmiany klimatu to w dużej mierze przedstawienie cyrkowe – chleb jest nadal smarowany ropą.

Na Malediwach niemożliwość „przestawienia się” na „energię odnawialną” jest ewidentna. Floty samolotów, statków i generatorów są niezbędne do funkcjonowania tego miejsca. Nie ma mowy o „przestawieniu się” i kontynuowaniu imprezy. Znacznie zredukowana liczebnie cywilizacja miałaby kiedyś szansę, ale nie ta.

Samoloty zasilane bateriami są zbyt ciężkie, a biopaliwa to dosłownie spalanie żywności. Wytwarzany głównie z paliw kopalnych wodór magazynuje energię – nie jest jej źródłem. „Ekologiczne” kurorty chwalą się zakazem spożywania butelkowanej wody i innymi powierzchownymi, nieistotnymi bzdurami. Zrównoważona turystyka na Malediwach nie istnieje – to oksymoron.

Nawet gdyby elektryfikacja statków udała się, linię brzegową otoczyłby pierścień jednostek pływających na baterie. Inne teoretyczne rozwiązania są po prostu nieopłacalne. Gorzka prawda jest taka, że można zapomnieć o koncepcji zrównoważonego transportu morskiego w nowoczesnym rozumieniu pt. Możesz mieć co chcesz, kiedy chcesz i gdzie chcesz. Ludzie musieliby konsumować znacznie mniej, czekać znacznie dłużej i płacić znacznie więcej. I nikt o tym nie mówi. Wszyscy udają, że jakieś magiczne rozwiązanie technologiczne majaczy już na horyzoncie. Lecz ten statek-widmo nigdy nie przypłynie.

Realia na Malediwach są nieubłagane. Co z toaletą? Musi być dostarczona łodzią motorową. Jaką? Tamtą – unoszącą się na przybrzeżnych wodach. Jak dotrzeć pod dany adres? Trzeba popłynąć łodzią motorową lub polecieć wodnosamolotem. Chcesz zobaczyć elektryczne cokolwiek? Udaj się do kurortu, gdzie na wyposażeniu są wózki na prąd. Jak są ładowane? Generatorami na olej napędowy. Całe to miejsce to jedna wielka emisja spalin. To nasz napędzany paliwami kopalnymi styl życia w miniaturze.

Deklaracje na temat zmiany klimatu składane przez rząd Malediwów nie mają znaczenia – działania polityków zmieniają klimat na naszych oczach. Nie jest to światowym wyjątkiem, tylko regułą – jak na pseudodemokrację przystało, zadaniem administracji państwa jest odwracanie uwagi społeczeństwa. Niezależnie od wyniku wyborów, kierowanie „gospodarką” urzędnicy pozostawiają swoim i zamorskim oligarchom. „Sztuczna inteligencja” zwana „gospodarką” pożera Ziemię zgodnie z własnymi procesami metabolicznymi. Nie winię Malediwów za ich katastrofalne położenie. Taki jest po prostu stan naszej cywilizacji.

W żadnym realnym sensie współczesne Malediwy nie są zarządzane przez Malediwczyków. Są oni jak ryby remora – dostają resztki z wielkich wpływów z turystyki zasilających konta lokalnych i globalnych elit. Światem faktycznie rządzi stworzony przez nie nowy gatunek – korporacje prawnie obdarzone osobowością. Nagrody społeczne gwarantują, że „demokratyczne” wybory mogą w najlepszym razie wymienić stary zastęp politycznych sprzedawczyków na nowy. Ich własny ruch w społeczeństwie ma dla nich formę ruchu tworzonego przez rzeczy, których oni nie kontrolują – to one kontrolują ich.

Znajdujący się w szponach dwupartyjnej korupcji rząd Malediwów sprzedał jedyną wyspę piknikową, na którą byliby w stanie dostać się obywatele. Oto symbol podporządkowania kraju turystyce, czyli kolonializmowi z napiwkami. Dopiero po wielu społecznych protestach udało się odzyskać inną wyspę piknikową, dzięki czemu Malediwczycy mogą cieszyć się własnymi plażami. Zasadniczo nikt nie dba o tych ludzi (a są wspaniali; my Lankijczycy uznajemy ich za rodzinę). Większość turystów tak naprawdę nie przylatuje na Malediwy, tylko prosto z lotniska udaje się do świata fantazji, w którym kultura malediwska sprowadza się do kilku dań na stole bufetowym.

Współczesny świat nie jest zarządzany w interesie narodowym. Prawdziwa gra ma wymiar międzynarodowy. Większość krajów znaczy tyle samo, co drużyny sportowe – są tylko zabawkami dla zglobalizowanych miliarderów, którym tłumy kibicują z takim entuzjazmem, jakby robiło to jakąś różnicę. Jak na członków klubów kibica przystało, zwykli ludzie bardzo przejmują się swoimi flagami, ale zasadniczo nie mają żadnej kontroli nad swoimi narodami, zwłaszcza w tzw. krajach demokratycznych. Założeniem Demokracji™ jest rezygnacja z kontroli nad gospodarką, w której toczy się właściwa rozgrywka. Wspomniana „sztuczna inteligencja” po prostu nie jest w stanie zrozumieć planety jako czegoś więcej niż sloganu marketingowego, za którym kryje się gadżet zużywający energię i wytwarzający ciepło odpadowe, czyli „zysk”.

Aby to sobie wyobrazić, myślę o codziennym karmieniu płaszczek w kurorcie. Pracownicy rozmieszczają na powierzchni wody reflektory i serwują mięso tuńczyka rzucającym się na brzegu płaszczkom. Czy zwierzęta te normalnie przebywają w pobliżu plaż lub preferują ogromnego tuńczyka? Nie, przypływają na posiłek. W grę wchodzą potężne sztuczne siły, o których nie mają pojęcia. A nam się zdaje, że jesteśmy od nich o wiele mądrzejsi, bo korzystamy z bufetu. Jesteśmy częścią świata przyrody, a sztuczny obieg kapitału, który zaopatruje ten bufet, ostatecznie nas wykończy. Mimo to przychodzimy po rzucane nam ochłapy. Nie rozumiemy naszej sytuacji lepiej niż płaszczki.

Nawet gdy takie uświadomienie nawiedzi twój umysł, zablokujesz je szybko, bo jesteś głodny; bo i tak na nic się ono nie zda. Oto dysonans poznawczy, o którym mówiłem. Nieustający hałas systemu mylimy z dźwiękiem dzwonka na obiad; tym, co dzwoni jest jednak dysonans systemu, który zdaje się serwować nam cały świat, ale w rzeczywistości niszczy go. W części krajów sprzeczność tę przesłaniają kolorowe opakowania i błyszczące witryny sklepów, ale na Malediwach jest ona tuż przed tobą. Widzisz krew w wodzie i na widelcu. Na stole bufetowym znajduje się to, co William S. Burroughs nazwał nagim lunchem, zamrożoną chwilą, w której każdy widzi, co znajduje się na końcu każdego widelca.

W wielu lokalizacjach na kuli ziemskiej te sprzeczności – tj. koszty – znajdują się poza zasięgiem wzroku. Lotniska zlokalizowane są daleko, kontenery transportowe jeszcze dalej, energia i towary pojawiają się znikąd, a etykiety na opakowaniach zapewniają klientów, że to wszystko jest bardzo „zrównoważone”. Ludzie, którzy nie żyją na znikających pod wodą wyspach, jeżdżą rowerami i uprawiają recykling przeświadczeni, że ma to jakieś znaczenie w skali globalnej. Mieszkańcy Zachodu mogą praktykować „świadomy konsumpcjonizm”, gdyż są całkowicie nieświadomi jak destrukcyjny jest proces produkcji i dostaw czegokolwiek – z infrastrukturą „odnawialnych źródeł energii” włącznie. Mieszkańcy Zachodu zostali przekonani, że zmiana klimatu to wybór, którego można dokonać studiując menu restauracji lub ofertę salonu samochodowego.

Na Malediwach kompromisy, na które należało pójść, aby zapobiec załamaniu klimatu, są oczywiste. Konieczne było zrezygnowanie ze wszystkiego. Nowoczesne Malediwy trzeba było wyłączyć. Ułamek dzisiejszej populacji powróciłby do „zrównoważonego” stylu życia, w którym nie byłoby miejsca na więcej niż śladowy związek z zresztą świata. Rodzice opowiadali mi o dawnych mieszkańcach, którzy miesiącami czekali na sprzyjające wiatry, by popłynąć na Sri Lankę, a potem z niej powrócić. Dawnym „przemysłem” było rybołówstwo. Niewiele tutaj rośnie, nie ma zbóż w wystarczających ilościach. Autochtoni przechowywali kiedyś owoce chlebowca, aby móc je spożywać przez wiele miesięcy.

Po co w ogóle o tym prawić? Kiedy spędzałem czas z Malediwczykami, nie wspominałem o ironii ich egzystencji – byłoby to bezcelowe, a nawet niegrzeczne. To także moja egzystencja, a ja w najlepszym razie jestem pozerem. To ja zrzucam na nich emisje i pytam: Czy zastanawialiście się, ile na was wydaliłem?. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, jak powinno się reagować na załamanie klimatu. Współcześni ludzie nie są zdolni do przetworzenia jej realiów. Jak powiedział nieżyjący już Mark Fisher – Katastrofa ekologiczna pojawia się w późnokapitalistycznej kulturze jedynie jako rodzaj symulakrum, a jej prawdziwe implikacje są zbyt traumatyczne, aby mogły zostać przyswojone przez system. Fisher przyglądał się rzeczywistości i popełnił samobójstwo. Szczerze mówiąc, o wiele lepiej jest żyć dalej w symulakrum, którego można doświadczyć w malowniczej miniaturze na Malediwach.

Turyści przybywają tutaj, aby zobaczyć oceany, a one podnoszą się na ich powitanie. Turyści przybywają tutaj, aby cieszyć się wysokimi temperaturami, a one posłusznie rosną. Ludzie przybywają jako zastępniki kapitału na wyspy segregacji dochodowej, które są obsługiwane przez międzynarodowe korporacje – oglądają płaszczki i są płaszczkami, i wyginą, podobnie jak pozostałe pozycje w korporacyjnym arkuszu kalkulacyjnym.

Malé – stolica Malediwów.

Ten wpis został opublikowany w kategorii Klimat, Oblicza upadku. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.