Autor „śladu ekologicznego”: Człowiek zepchnął dziką przyrodę i siebie na krawędź istnienia

Fragmenty wywiadu z Williamem Reesem. Rozmowę przeprowadził w listopadzie 2017 Chris Martenson z Peak Prosperity.

Przekład dedykuję Życzliwym, którzy udzielają mi swojego wsparcia.

Dr William Reese jest bioekologiem, ekonomistą ekologicznym, byłym dyrektorem i profesorem emerytowanym Szkoły Planowania Wspólnotowego i Regionalnego przy Uniwersytecie Kolumbii Brytyjskiej (UBC). Zyskał rozgłos jako pomysłodawca śladu ekologicznego, który współtworzył ze studentami. Powiększający się ślad ego ludzkości jest prawdopodobnie najbardziej znanym na świecie wskaźnikiem niezrównoważonego charakteru naszego techno-przemysłowego społeczeństwa. We wczesnych badaniach dr Reese koncentrował się na ocenie środowiskowej, lecz stopniowo rozszerzał ich profil o biofizyczne wymogi zrównoważonego rozwoju oraz implikacje globalnych trendów ekologicznych. Po drodze obiektem swoich analiz uczynił współczesne miasta jako struktury rozpraszające [energię], tzn. szczególnie newralgiczne składowe ekosystemu cywilizacji. Rozmówca jest też autorem ponad stu pięćdziesięciu artykułów, które poddano recenzji naukowej.

Chris Martenson: Co sprawiło, że zainteresowałeś się możliwością zostania ekologiem?

William Rees: Początki fascynacji sięgają dawnych czasów, kiedy jako młokos część roku spędzałem na farmie mojego dziadka w Ontario. Właśnie tam zacząłem bardzo doceniać, w jak głębokim stopniu jesteśmy połączeni z ziemią. Pamiętam jeden konkretny dzień, gdy wszyscy wcześnie powróciliśmy z pól – był to początek lat 50. i nie posiadaliśmy ciągnika. Uczestniczyłem w załadunku wozów ciągniętych przez konia – widłami wrzucałem siano. Pracowaliśmy w pocie czoła, a mój dziadek zwykł przed wspólnym posiłkiem wypowiadać słowa modlitwy. Do stołu zasiadło nas dziesięciu lub czternastu – ośmiu kuzynów i garstka wujków. Czekaliśmy na seniora rodu i jego prośbę o błogosławieństwo. Pozwolono nam po brzegi wypełnić talerze. Przy tej wyjątkowej okazji przyglądałem się „kopczykowi” pożywienia. Jako dziesięciolatek miałem już coś wspólnego z każdym produktem znajdującym się na moim talerzu: odchwaszczałem pomidory, zbierałem jaja itd. I nagle obudziła się we mnie świadomość – czułem, jakby ktoś spod nóg raptownie wyciągnął mi dywan i doświadczam swobodnego upadku – iż jestem nierozerwalnie związany z planetą. Prawdę mówiąc, zaświtało mi w głowie, że powstałem z jedzenia, które spożywam, czyli z organicznego podłoża, na którym stoję. Odcisnęło to na moim umyśle niezatarty ślad. I ostatecznie doprowadziło do analizy śladu ekologicznego. Wiele lat później doszedłem do wniosku, że skoro jesteśmy całkowicie zintegrowani z Ziemią, to pierwsze pytanie dotyczące ludzkiej ekologii powinno brzmieć: Ile powierzchni świata jest przeznaczonej wyłącznie do wykarmienia mojej osoby i podtrzymania stylu życia, do którego przywykłem? Odpowiedzią jest twój osobisty ślad ekologiczny.

Lubię upraszczać idee, by ludzie mogli pojąć zagadnienia pozornie skomplikowane. Dlatego podoba mi się idea śladu ekologicznego. Czy zechciałbyś wyjaśnić tę koncepcję naszym słuchaczom?

Naturalnie. We wczesnym etapie mojej kariery akademickiej pewien ekonomista rzucił mi wyzwanie. Miało to miejsce po krótkim odczycie, jaki wygłosiłem na temat tzw. pojemności środowiskowej. Z perspektywy ekologa pojemność ta jest po prostu miarą liczebności populacji danego gatunku, którą może utrzymać dany habitat (nie następuje zniszczenie siedliska poprzez nadmierną eksploatację). Każdy rolnik wie, że jeśli wyprowadzisz na pastwisko zbyt dużo krów, roślinność zostanie skonsumowana doszczętnie. Taka ilustracja pojemności środowiskowej pasuje do prawie każdego gatunku. Ze względu na fluktuacje klimatu i zmianę innych okoliczności pojemność środowiskowa może się wahać, ale na ogół wystarczy gospodarować ziemią w jej granicach, by zapewnić długowieczne, zrównoważone użytkowanie.

Byłem przekonany, iż z relacją ludzie-habitat jest tak samo. Wystąpiłem ze skromnym wykładem, w którym podzieliłem się swoimi szacunkami odnośnie pojemności środowiskowej naszego lokalnego regionu – położonego nisko obszaru Kolumbii Brytyjskiej. Po wystąpieniu wziął mnie na stronę wspomniany ekonomista i ostrzegł, że jeśli utrzymam na uniwersytecie ten kierunek swoich badawczych dociekań, moja kariera naukowa będzie nieprzyjemna i krótka. Dokładnie takich słów użył. Zaprosił mnie na lunch, by wyedukować mnie w kwestii pojemności środowiskowej. Konkluzja była taka, że w przypadku ludzi nie ma ona zastosowania i dlatego – jak podkreślił – ekonomiści już dawno temu pozbyli się tej koncepcji. Dostępność lokalnych zasobów nigdy nas nie ograniczała, ponieważ mamy handel i naszą pomysłowość. Zawsze możemy importować surowiec, który się wyczerpał, a gdy opcja ta nie będzie dostępna, wówczas z pomocą przyjdzie nam postęp technologiczny i zastąpi wszystko, co dostarczała nam przyroda. Zatem wzrostu cywilizacji człowieczej nigdy nie powściągały jakiekolwiek granice fizyczne. Pojemność środowiskową zwyczajnie zniesiono, a ja przywołując ją, zrobiłem z siebie głupka.

Uciekłem ze spotkania z podkulonym ogonem. Byłem bardzo młody, zielony, z doktoratem. Jednakże po upływie kilku miesięcy zaświtało mi w głowie, że do storpedowania argumentu ekonomisty wystarczy odwrócenie tradycyjnego stosunku pojemności środowiskowej. Zamiast ustalać, ilu ludzi utrzymuje określony obszar – co nieuchronnie staje się nieistotne, jeżeli możliwe jest dostarczenie materiałów z innego rejonu – należy zadać pytanie następujące: Ile terenu, bez względu na jego lokalizację na Ziemi, potrzeba, aby przedłużyć egzystencję ludzi w tym regionie? Gdybym był w stanie wykoncypować sposób na sformułowanie odpowiedzi, mógłbym pokazać ekonomiście, że chociaż handel i technologia z pewnością przyniosły swoiste zwiększenie lokalnej pojemności środowiskowej, to w rzeczywistości przerzucamy ją po całym świecie, a zatem ludzie z obszaru A przetrwali dotychczas dzięki nadwyżce pojemności środowiskowej importowanej z obszaru B, co oznacza, iż wzrost obszaru B ma swój limit i że wyczerpujemy zasoby na całej planecie.

W skrócie – ślad ekologiczny jest definiowany jako całkowita powierzchnia produktywnych ekosystemów, niezbędnych, aby nieustannie utrzymywać przy życiu każdą wyszczególnioną populację, której planetarna lokalizacja nie ma znaczenia. W najprostszym ujęciu – spożywaną przez ciebie marchew, pszenicę i zboże, a także twoją bawełnianą i wełnianą odzież i inne artykuły, produkuje ziemia. Co więcej, większość odpadów, które generujemy, jest asymilowana przez grunty. Zdolność asymilacji odpadów oraz produkcji żywności i błonnika ma swój kres. I możemy prześledzić konsumpcję jakiejkolwiek osoby, miasta lub kraju z powrotem do ziemi i dokonać kalkulacji, ponieważ znamy zarówno ilość konsumpcji, jak i wydajność zaplecza gruntów. Możemy obliczyć, jaki obszar lądu jest potrzebny, ażeby podtrzymać daną populację – od pojedynczej osoby do miasta i całego państwa. A jeśli jesteś przeciętnym Kanadyjczykiem lub Amerykaninem, wynosi on około pięciu, sześciu, a nawet siedmiu hektarów średniej światowej produktywności. Wynik ten obejmuje wszystko, co konsumujemy, ze szczególnym uwzględnieniem funkcji pochłaniania dwutlenku węgla, która jest konieczna do końcowej asymilacji wytwarzanych przez nas odpadów węgla.

Innymi słowy, nigdy się nie narodziliśmy. Łożysko to środek, za pomocą którego karmione jest niemowlę. Pępowina stanowi część łożyska, które z kolei jest połączone z łonem matki. Pokarm bogaty we wszystkie niezastąpione składniki odżywcze w całości uzyskujemy od matki, zaś odchody wprowadzamy przez łożysko do jej krwiobiegu. Po porodzie relacja ta zamienia się w związek z Matką Ziemią. To ona dostarcza nam całą żywność i błonnik, przejmuje wszystkie nasze odchody. Tak oto przeobrażamy się z pasożyta żerującego na naszym rodzicu w pasożyta żerującego na Ziemi.

Z podstawowych danych wynika, że globalna populacja ma do dyspozycji około 11,2 miliarda hektarów. Tyle musi nam wystarczyć. Na osobę przypada średnio 1,8 bioproduktywnego hektara. Tymczasem według ciebie, w Ameryce Północnej – Kanadzie i Stanach Zjednoczonych – plasujemy się pod tym względem znacznie powyżej średniej.

Absolutnie tak. Produktywne ekosystemy planety – w tym środowiska morskie, tereny zalesione, pastwiska, wszystkie grunty orne itd. – zajmują jedenaście lub dwanaście miliardów hektarów. Podzielmy teraz tę liczbę przez aktualną populację. Otrzymamy średnią światową. Nazywam ją sprawiedliwą porcją Ziemi. Niektórzy uważają to określenie za krzywdzące, ale spójrzmy prawdzie w oczy – gdyby ludzie traktowali się nawzajem w sposób sprawiedliwy, każdy z nas miałby jednakowe prawo do podobnego udziału w produktywności planety. A wynosi on obecnie 1,7 hektara per capita. Jako przedstawiciele bogatych krajów wykorzystujemy nawet czterokrotnie więcej – mówimy o przedziale od 2 do 4 hektarów. Globalny rynek to instrument, za pośrednictwem którego osoby majętne mogą pozyskać znacznie więcej, niż wynosi ich sprawiedliwy przydział. Ludzie o niskich dochodach nie uczestniczą w tej grze, a więc jesteśmy świadkami, jak mieszkańcy najuboższych krajów, szczególnie w Afryce i Azji Wschodniej, egzystują poniżej przysługującego im sprawiedliwego poziomu. Niektórzy muszą zadowolić się połową globalnego hektara. Zatem na świecie jest ponad miliard osób z nadwagą, populacja niedożywionych jest równie liczna, a na ich koszt żyje ponad miliard konsumentów z największym śladem ekologicznym.

Czy masz jakieś wyobrażenie o mierzonym w hektarach śladzie ekologicznym ludzi epoki preindustrialnej, a nawet myśliwych-zbieraczy? Powiedzmy, że przyglądamy się pojemności środowiskowej nie bazującej na paliwach kopalnych.

Byłaby ona mniejsza od połowy hektara. Bez wglądu w konkretne liczby trudno jest podać precyzyjny wynik. Na początku XIX w. na Ziemi żyło półtora miliarda ludzi. Do ich dyspozycji było dwanaście lub więcej miliardów hektarów. Każdemu człowiekowi żyjącemu w 1900 r. przypadało blisko osiem hektarów. Korzystał z nich w niewielkim zakresie. Jak widać liczba ta przewyższa przeciętny ślad ekologiczny współczesnego Amerykanina. Większość szkód wyrządzono planecie od mniej więcej 1800 r. do chwili obecnej. Był to okres nieprzerwanej, wykładniczej ekspansji. Wzrost nieliniowy wskazuje, że istnieje mniej lub bardziej stały czas podwojenia. Obrazuje to liczba, która wprawia ludzi w osłupienie. Otóż połowa zużytej do tej pory przez cywilizację ilości ropy naftowej, węgla i innych kopalin została wykorzystana na przestrzeni ostatnich 40 lat. W rzeczywistości zużyliśmy najpewniej jeszcze więcej energii i surowców naturalnych. Wobec tego w ciągu czterech ostatnich dekad splądrowaliśmy Ziemię w większym stopniu niż w całych dziejach naszego gatunku. A gdybyśmy przez kolejne pół wieku mieli ponownie podwoić gospodarkę, czemu korespondowałaby pomnożona ilość spożytkowanej energii i materiałów, to w okresie tym skonsumowalibyśmy więcej zasobów planetarnych niż przez minione setki tysięcy lat historii homo sapiens sapiens. Tym właśnie jest wzrost wykładniczy.

Z każdym nowym podwojeniem zużywamy ilość surowców, jaką pochłonęła cała nasza dotychczasowa historia.

Zgadza się. Nie żyjący już Albert Bartlett, znany fizyk z Uniwersytetu Kolorado, podał kiedyś sugestywny, doskonały przykład lilii dryfujących w stawie. Wyobraźmy sobie staw z pojedynczym liściem i kwiatem nenufara. Ich liczba rośnie wykładniczo – podwaja się z każdym dniem. Jutro będą już dwie lilie, pojutrze cztery i tak dalej. Mija miesiąc. Powierzchnię stawu szczelnie pokrywa liliowy dywan. Pytanie: W którym dniu staw był tylko w połowie usłany nenufarami? Większość ludzi sądzi, że stan ten panował w piętnastej lub dwudziestej dobie. Ale prawidłowa odpowiedź brzmi… Czy znasz ją, Chris?

W ostatnim dniu?

W przedostatnim, dwudziestym dziewiątym dniu. Masz do czynienia ze wzrostem wykładniczym i zaczynasz od jednej rośliny. Zanim twój staw zostanie całkowicie wypełniony liliami trzydziestego dnia, w przeddzień będzie tylko połowa kwiatów. Dlatego obserwatorzy mogą powiedzieć: Zobaczcie, akwen pokryty jest w połowie, mamy dużo czasu. Faktycznie jesteś świadkiem końca. Uważam, że znajdujemy się w tym stadium. Ostatnie dziesięciolecia przyniosły niebywały wzrost konsumpcji i ekonomicznej wydajności. Zdążamy ścieżką zmiany nieliniowej. Jak wspomniałem, eksplozja ludzkiej przedsiębiorczości nastąpiła w XIX w., trwa mniej niż 200 lat. Niespełna osiem spośród wielu tysięcy człowieczych pokoleń, które żyły na tej planecie, mogło w ogóle dostrzec ten wzrost i technologiczne przeobrażenia. Uznawany za normę okres ekspansji jest w istocie najbardziej anormalnym odchyleniem w dziejach. Każdego ranka czytamy w gazetach o tym, że gospodarka rośnie w tempie 2% lub 3% rocznie. A to jest równoznaczne z jej podwojeniem za 30, 35 lat. Niesamowity historyczny wyjątek. Kolejne podwojenia nie wchodzą w rachubę.

Właśnie. Szokujące w anegdocie o liliach jest to, że zaledwie pięć dni przed upływem miesiąca kwiaty zajmują jedynie 3% powierzchni stawu! Skończyłem 55 lat, próbuję więc przybliżyć innym zjawisko przesuwających się punktów wyjściowych. Chodzi o to, że moment rozpoczęcia kariery zawodowej stanowi punkt wyjścia. Gdybym dzisiaj został biologiem zajmującym się kondycją łowisk, mój punkt wyjścia, czyli liczebność zasobów rybnych, różniłby się diametralnie od sytuacji bazowej naukowca, który przystąpił do pracy 40 lat wcześniej. W jakim zakresie przesunęły się badawcze punkty wyjściowe podczas twojego życia zawodowego?

To doskonałe pytanie. Koncepcję przesunięcia punktu wyjściowego opracował jeden z moich uniwersyteckich kolegów – Daniel Pauley z Instytutu Rybołówstwa w UBC. Zauważył, że biolodzy młodszego pokolenia, którzy zajmowali się ochroną zasobów rybnych, przyjmowali to, co udało im się zobaczyć w morzach, za stan faktyczny. Oczywiście kiedy uwzględnimy dłuższy horyzont czasowy, przekonamy się, iż pozostał zaledwie ułamek dawnych populacji ryb. Ludzie biorą wszystko, co zaobserwują po urodzeniu, w trakcie dorastania i swojej edukacji, za normę. W rzeczywistości są nieświadomi, że punkt wyjścia uległ przemieszczeniu. Zanalizujmy więc ten fenomen oraz szybkie tempo zachodzących zmian.

W bieżącym tygodniu opublikowano w Niemczech badanie, które pokazało, że w ostatnich 25 latach doszło do redukcji liczby owadów o około 75%. Ustaliła to dobrze zorganizowana, rozległa sieć kolekcjonerów owadów. Z tego powodu dokonało się 20% zmniejszenie liczebności populacji pospolitych gatunków ptaków. Sprawdziłem, co dzieje się tutaj – w Ameryce Północnej. Dowiedziałem się, iż w Kanadzie trend schyłkowy jest bardzo podobny. W niemal całej grupie ptaków żywiących się insektami – od lelków krzykliwych i jastrzębi po jaskółki i jerzyki – spadki sięgają nawet 70%. W moim regionie miejskiego zespołu Vancouver, gdzie dostępne dane są ewidentnie miarodajne, od 1970 zarejestrowano 98% redukcję ilości osobników w społecznościach jaskółek dymówek, jaskółek brzegówek i innych ptasich owadożerców.

Doktoryzowałem się min. z ekologii zbiorowości ptaków, toteż dość wnikliwie śledzę losy lokalnego ptactwa. Od lat było dla mnie oczywiste, że poranny chór – śpiew ptaków, który nasila się o świcie wczesną wiosną – praktycznie zanikł w mojej zielonej dzielnicy w Vancouver. W całej Kanadzie postępuje dramatyczna redukcja społeczności dzikich zwierząt i nie wątpię, że to samo zachodzi w Ameryce Północnej. Wielkość populacji dużych gatunków, monitorowanych zazwyczaj przez służby, które zajmują się fauną i florą, skurczyła się przez ostatnich 30 lat o 30%, a nawet 50%.

Jeden z moich kolegów z Uniwersytetu Manitoby w Winnipeg wykonał bardzo interesującą pracę retrospekcyjną, która poruszała kwestię przesunięcia punktu wyjściowego. Oszacował, że u zarania rolnictwa, dziesięć tysięcy lat temu, istoty ludzkie stanowiły mniej niż jeden procent biomasy ziemskich ssaków. Do chwili obecnej nastąpił w przybliżeniu siedmiokrotny wzrost biomasy planetarnych kręgowców, za którego większość odpowiada człowiek. Dzisiaj udział rodziny ludzkiej w ogólnej biomasie ssaków to około 35%. Aczkolwiek kiedy dodamy do tej wartości nasze udomowione i domowe zwierzęta, będziemy mówić już o 98,5% wagi ssaków.

Poprzez ten wzrost jesteśmy zaangażowani w przedsięwzięcie o niewyobrażalnej skali, które ekolodzy określają mianem wypierania konkurencyjnego. Wydajność naszej planety ma swoje granice. Istnieje tu skończona wartość przepływu energii fotosyntetycznej, którą dzielimy z milionami innych gatunków. Im większą jej porcję przechwytuje dany gatunek, tym mniejsza pula pozostaje do wykorzystania przez pozostałe gatunki. Skoro ludzie przeszli od mniej niż 1% całkowitej biomasy do ponad 98,5%, oznacza to, że prawie wszystkie inne gatunki, które czerpią z tego samego, wspólnego strumienia fotosyntezy, zostały dosłownie zepchnięte z planety. Miliony słoni zamieniły się w tysiące. Setki tysięcy, miliony tygrysów zamieniły się w garstkę. Dzika przyroda uczepiona jest krawędzi istnienia. Z minionych populacji ocalały strzępy, w najlepszym razie kilka procent. W Ameryce Północnej od 40 do 60 milionów bizonów odbywało regularnie swoje wielkie migracje na północ i południe wielkich równin. Cóż, zastąpiły je uprawy żywności dla nas i naszych zwierząt domowych. Wyparcie konkurencyjne dokonane przez ludzi – najbardziej agresywnych uczestników rywalizacji o zasoby naturalne planety – sprawia, że reszta gatunków po prostu znika. Kilka tysięcy bizonów przebywa aktualnie w gospodarstwach domowych i kilku parkach – niewyraźny cień minionej obfitości. Oto typowy sposób, w jaki ludzie usuwają inne formy życia ze wspólnych habitatów Ziemi.

I wiąże się to z ideą śladu ekologicznego. Jak duży jest nasz ślad? Mamy jedną Ziemię – to jednostka 1.0. Ile planet zużywamy? Czy możemy obrać taką perspektywę? Słyszałem też o innym sposobie.

To jedno z najczęstszych pytań, jakie zadają mi dzieci w wieku szkolnym. Odpowiadam im, że jeśli potraktują ten problem serio, dowiedzą się, że ich indywidualny ślad wynosi aż 5 lub 6 hektarów, a przysługuje im nie więcej niż 1,5 hektara. Pada kolejne pytanie: Niby jak mogę wykorzystywać 5 lub 6 hektarów, gdy dostępne jest tylko 1,5 hektara? Istotnie, według średniej globalnej przeciętny mieszkaniec planety, znacznie biedniejszy niż przeciętny Amerykanin, korzysta z 2,8 hektara. Słowem, nawet przeciętna osoba sięga po około 70% procent więcej, niż powinna. Jak to się dzieje, że możemy wykroczyć poza dostępną nam ilość? Wyczerpujemy kapitał naturalny, który kumulował się przez miliony lat ewolucyjnego czasu. Podtrzymujemy naszą egzystencję przesadnie eksploatując łowiska, powodując erozję gleb, pozbawiając inne gatunki źródeł pożywienia, niszcząc lasy i tak dalej, i tak dalej.

Na zadane pytanie, ile planet potrzebujemy, by utrzymać obecny poziom konsumpcji w Ameryce Północnej i Europie, odpowiem, że niezbędne są co najmniej dwie, a być może nawet cztery dodatkowe Ziemie, zanim uzyskamy wystarczający, ciągły przepływ produktów fotosyntetycznych, który zaspokoi nasze apetyty. Egzystujemy więc tylko dzięki likwidowaniu tzw. kapitału naturalnego. Nie znoszę tego słowa, ale się przyjęło. Pozbywamy się kapitału naturalnego. Aby ułatwić zrozumienie tego faktu, odwołam się do prostej analogii finansowej. Przypuśćmy, że twój bogaty wujek umiera i pozostawia ci milion dolarów. Podejmujesz decyzję o skorzystaniu z bankowej lokaty – 5% w skali roku. Dysponujesz kapitałem miliona dolarów. Przynosi on teraz dochód pięćdziesięciu tysięcy dolarów. Jeżeli zechcesz zamknąć swoje roczne wydatki w tej kwocie, będziesz mógł utrzymywać się z odziedziczonego spadku bezterminowo. Taki stan rzeczy zwie się zrównoważonym, ponieważ zasila go wyłącznie procent z konta bankowego. Gdybyś miał zrezygnować z dyscypliny wydatkowania i pobrać sześćdziesiąt tysięcy i więcej, ostatecznie zacząłbyś wgryzać się w swój kapitał. Nadszedłby dzień, w którym otrzymałbyś notę informującą o likwidacji całego kapitału. Uważam, że nasza cywilizacja zmierza tą drogą.

Uszczuplamy zasoby ropy, minerałów i gleb. Łowiska zanikają gwałtownie. Odbieramy innym organizmom dostęp do siedlisk i energii. Przedstawiam niniejszym największą z ironii. Ekonomiści uspokajają nas, że technologia i handel wyeliminowały wszelkie obawy dotyczące pojemności środowiskowej. Mówi się, że technologia umożliwia nam „rozłączenie” – ukuto specjalny [angielski] termin decouple – lub dematerializację; ergo, nasza globalna gospodarka staje się coraz mniej zależna od przyrody. Nasza praca nad śladem ekologicznym ujawnia coś zupełnie odwrotnego. Kiedy badamy przepływy surowców i energii, a nie przepływy pieniądza, widzimy, że ludzkość nigdy nie była bardziej zależna od przyrody niż obecnie. Nasze ślady ekologiczne powiększają się z każdą zwyżką dochodów. Nasze przetrwanie nigdy przedtem nie było tak dalece uwarunkowane stabilnością ekosfery. Oto my, tzw. „gatunek inteligentny”, wierzymy, że oddzielamy się od przyrody, gdy tak naprawdę jesteśmy najpotężniejszym, najbardziej ekspansywnym organizmem konsumującym w każdym typie ekosystemu. Tyranozaur uchodzi za żarłocznego drapieżnika, lecz to my dzierżymy tytuł bezkonkurencyjnie największego drapieżnika, a także roślinożercy, jaki kiedykolwiek występował na Ziemi. Tymczasem powtarzamy sobie mit o dokonującym się odłączeniu cywilizacji od przyrody. To dość absurdalne.

Chciałbym uzupełnić twoją analogię o rachunku bankowym. Powiedzmy, że ekwiwalentem spadku po bogatym krewnym są zasoby rybne północnego Atlantyku. A dokładniej populacja dorsza, która kiedyś tam była i rozmnażała się w tempie 5% rocznie. Mogliśmy wyławiać te 5% w nieskończoność. Nie zrobiliśmy tego. Sięgnęliśmy nawet po 12% tego, co było dostępne. W wyniku przełowienia populacja załamała się. W tym sprawozdaniu ukrywa się subsydium w postaci paliw kopalnych. Wspomniałeś o wydajności fotosyntezy. Napisałem doktorat z nauk biologicznych, tak więc dogłębnie rozumiem przepływy energii. Kiedy studiowałem biologię komórki, musiałem pamiętać, by do kultur komórek nerwowych dodać glukozę, bo w przeciwnym wypadku doszłoby do ich uproszczenia i śmierci. Złożoność, porządek, strukturę i energię intuicyjnie składam w logiczną całość, ponieważ dużo czasu poświęciłem na naukę o zależnościach między nimi. Niestety, nie dostrzegają ich ludzie, którzy nie są świadomi, iż energia jest wszystkim. Wspomniałeś o siedmiokrotnym wzroście biomasy naszego gatunku. Niektórzy mogą wyciągnąć błędny wniosek, że ludzie pełnią rolę czynników generujących obfitość. A przecież subsydiują nas kopaliny. Czy znana ci jest orientacyjna wielkość tego subsydium? Ile bilionów dżuli produktu kalorycznego wymaga praca wykonywana przez ciągniki? Jakiego bezpośredniego wkładu azotu potrzebuje pole uprawne, by wydać plony?

Wkłady te są ogromne. Gdy na tym samym wykresie zestawimy krzywą globalnej eksplozji demograficznej, której początek sięga połowy XIX w., z krzywą zużycia paliw kopalnych, których spalanie zaczęliśmy traktować poważnie w tym samym okresie, zobaczymy, że wznoszą się one w idealnie równoległy sposób. Często twierdzę, podobnie jak inni analitycy energetyczni, iż ekspansja ludzkości bazuje na paliwach kopalnych. Inni utrzymują, że przyczyniła się do niej poprawa opieki medycznej i wyższy wskaźnik przeżywalności. Lecz nawet przy wyższych wskaźnikach przeżywalności nie nakarmilibyśmy bez kopalin każdej uratowanej osoby. Paliwa kopalne są głównym środkiem do pozyskiwania surowców warunkujących aktywność gospodarczą. Mam na myśli wszystkie inne zasoby materiałowe. Na XIX-wiecznym stole zawartość każdego talerza wyprodukowana została w 99,99% przez energię słoneczną. Dzisiaj każda porcja jedzenia powstaje w 90% z paliw kopalnych. Mam krewnego w Saskatchewan, który samodzielnie zbiera ponad 800 hektarów upraw mieszanych – na przykład rzepaku i różnych roślin strączkowych. Jego stodoła kryje kolekcję maszyn, które przypominają pojazdy z „Gwiezdnych wojen”. Urządzenia warte miliony dolarów, powstałe z kopalin i nimi zasilane. Zatem nasze machiny i nasze plony wytwarzamy z paliwa, które bije z tego samego źródła.

Współczesny świat, współcześni ludzie są produktem paliw kopalnych. Płodność gleb została mocno zwiększona poprzez zastosowanie azotu z kopalin. Znaczna część gazu ziemnego uczestniczy w fabrykowaniu nawozów rolniczych. Pestycydy są wytworem ubocznym sektora paliwowego. Gdziekolwiek skierujesz swój wzrok, dostrzegasz, że istoty ludzkie są kompletnie zależne od energii. Kiedy przechadzam się ulicami i rozglądam, zadziwia mnie wszechobecność procesów opartych wyłącznie na paliwach kopalnych. Należy zadać sobie pytanie, jak mielibyśmy je kontynuować, skoro erę kopalin zakończy zmiana klimatu lub wyczerpanie tanich, łatwo dostępnych rezerw, co de facto jest już w toku.

Właśnie tę perspektywę obieram inicjując wymianę zdań z rozmówcami, których życiorysy nie zawierają doświadczeń obnażających nasz nierozłączny związek z przyrodą i pogłębiających zrozumienie, że jesteśmy podzbiorem naturalnych procesów ekosystemowych. Niemiecki raport o owadach zyskał względną popularność w mediach nurtu głównego. W pierwszym akapicie relacji Newsweeka napisano, iż spadek o trzy czwarte jest niepokojący. W kolejnym wierszu przekalkulowano, że podobna liczba insektów świadczy w USA usługi o wartości 58 miliardów dolarów. Nic podobnego. Usługi te są bezcenne. 58 miliardów to wartość, którą otrzymujemy, ale koszt ich świadczenia to zupełnie inna liczba. Trzmiele zapylają pomidory wibracjami. Wyobraź sobie, ile zapłaciłbyś armii ludzi uzbrojonych w elektryczne szczoteczki do zębów, która musiałaby stymulować wibracjami każdy kwiat, w odpowiednim czasie. Rośliny te zakwitają jednocześnie, sezonowo. Podana kwota nie tylko wprowadza w błąd, lecz także prowokuje pytanie, czy będzie nas stać na jej pokrycie. W ramach programu rozluźnienia ilościowego Rezerwa Federalna drukowała 85 miliardów dolarów miesięcznie. Wystarczą trzy tygodnie generowania waluty z powietrza. Ludzie nie biorą tego pod uwagę.

Masz absolutną rację. A tak na marginesie, rozmawiasz z kimś, kto niedawno spędził kilka dni na poletku, z pędzelkiem w dłoni. Pod nieobecność pszczół miodnych musiałem robić to, o czym mówisz – zapylać. To bardzo ciężka praca.

Z pewnością. Przygnębia fakt wymierania pszczół.

Chciałbym odnieść się do czegoś, o czym wspomniałeś: systemie ludzkim będącym częścią przyrody. Pora zacząć myśleć o cywilizacyjnym przedsięwzięciu rodzaju ludzkiego jako podzbiorze znacznie większego systemu zwanego ekosferą. Ta prosta zmiana punktu widzenia czyni ogromną różnicę. Właściwie na każdym uniwersytecie na świecie nadal uczymy takiej wersji ekonomii, której punktem wyjścia jest niedorzeczne założenie, iż gospodarka i ekosfera, nazywana środowiskiem naturalnym, są dwoma oddzielnymi systemami. Ekonomiści myślą o środowisku jako podsystemie gospodarki. Rzekomym panaceum na wszystko ma być zinternalizowanie środowiska przez gospodarkę (zinternalizowanie kosztów szkód dostroi system cen i zaprzestaniemy dalszej destrukcji). To nonsens, który nie może zadziałać. Jeżeli z perspektywy analitycznej ekonomia i środowisko uchodzą za systemy osobne, rodzi się wówczas myśl, że są one od siebie niezależne. Wystarczy teraz dodać ideę bezustannego zwiększania efektywności w wykorzystywaniu zasobów naturalnych za sprawą osiągnięć technologicznych i łatwo powstaje wyobrażenie o przyszłości zbudowanej na nieograniczonym wzroście gospodarczym. Dokładnie w tym miejscu się znajdujemy.

Przekonanie o ludzkiej pomysłowości mogącej zastąpić przyrodę jest gwarantem wiecznego, nieposkromionego wzrostu. To mit, który w kółko sobie opowiadamy. Realia są takie, że cywilizacyjne przedsięwzięcie rodzaju ludzkiego stanowi podsystem ekosfery, a nie odwrotnie. Każdy skok materialnego wzrostu następuje poprzez nieuniknione przekształcenie fragmentu przyrody w ułamek tego przedsięwzięcia. Nasze ciała, w liczbie ponad 7 miliardów, są substytutami wielu miliardów innych organizmów, które odcięliśmy od strumieni energii. Surowce i energia fotosyntetyczna, które pozwoliłyby zaistnieć tym 60 milionom bizonów na wielkich równinach Ameryki Północnej, teraz karmią ludzi i ich zwierzęta. Wzrost naszej gospodarki odbywa się kosztem kurczącej się ekosfery, ponieważ jesteśmy w niej zamknięci – nasza ekspansja zależy od wyczerpania jej części. Nie stanowimy mutualistycznego elementu przyrody. Staliśmy się rodzajem komórki rakowej.

Moje rozmowy z młodymi ludźmi, którzy są tego wszystkiego świadomi, przepełnia niepokój. Nagłówek z bieżącego tygodnia: „Głodne wieloryby tracą większość swojego potomstwa”. Nie mają pożywienia. Brakuje łososi. Dlaczego? Bo łososiom brakuje śledzi. Dlaczego? Bo trawlujemy ocean w poszukiwaniu kryla. Smutna praktyka. Zgarniamy hurtowo, nie pozostawiamy nic pozostałym drapieżnikom. Nic dziwnego. Kolejny tytuł: „Większe zakwaszenie oceanów uderzy w życie morskie”. Badanie, w którym 250 naukowców obrawszy za podstawę rezultaty prowadzonych pomiarów i obserwacji, dokonało projekcji przyszłości. Wspomniałeś wcześniej, że od 1970 r. straciliśmy ponad 50% wszystkich dzikich zwierząt przez wyjaśnioną wcześniej sekwencję podwajania. Taki jest prawdziwy obraz teraźniejszości. Uparcie przemy naprzód. Podziel się swoim poczuciem pilności w kontekście dominującej narracji postępu. Od czego możemy zacząć nasze rozumienie jej katastrofalnych skutków? Ekosystemy zachowują wyjątkową odporność, a potem nagle zachodzi transformacja i przejście w nowy stan – prerie przeobrażają się w pustynie. Przywrócenie dawnych warunków w czasowych ramach ludzkiego doświadczenia jest niemożliwe.

Mówisz o zachowaniu systemów złożonych. Z definicji jest ono niezwykle trudne do przewidzenia. Najpierw musimy powiedzieć, że mimo obserwowanego przez nas trendu, który porusza się w dość regularny, niezmienny sposób, możemy wpaść w ekologiczną pułapkę. Ludzie mają w zwyczaju myśleć: Tak, klimat się zmienia. Trudno, musimy odpuścić. Złożone systemy tak nie funkcjonują. Możemy osiągnąć punkt krytyczny – moment, w którym zachowanie systemu zmienia się radykalnie, i przestaje on być systemem, jaki znamy.

Wspomniałeś o zasobach dorsza na północnym Atlantyku. To dobry przykład tego, o czym tu dyskutujemy. Dorsz północnoatlantycki był pozyskiwany w sposób zrównoważony przez dosłownie setki lat – przez Europejczyków, przez Afrykańczyków z północy, a potem przez Amerykanów. Wyposażeni w nowoczesną technologię, w szczególności fabryczne trawlery z chłodniami – zasilane energią z kopalin – nabyliśmy umiejętność wydobywania coraz większych ilości ryb. Subsydium w postaci paliw kopalnych umożliwiło nadmierną eksploatację łowisk. W 1992 r. doszło do stromego spadku liczebności populacji dorsza. Kanadyjski rząd, który rzekomo sprawował kontrolę nad większością zasobów, wprowadził moratorium na połowy. Minęło ćwierć wieku. Dorsze jeszcze nie wyginęły, ale ich populacje nie zdołały się odbudować. Zakaz intensywnego, komercyjnego łowienia nie pomógł. Co się dzieje? Tego nie wiemy na pewno, ponieważ każdy złożony system ze swojej natury jest nieprzewidywalny. Wydaje się jednak, że ogromna presja, jaką wywarły ludzkie połowy, tak dalece zmieniła wewnętrzną strukturę ekosystemu, iż relacje między gatunkami zerwały się, co nie pozwoliło dorszowi na ponowne zajęcie dużej niszy, którą okupował wcześniej. Strukturalne przeobrażenie uczyniło ekosystem nieprzyjaznym dla dorsza, a tym samym dla ludzi od niego zależnych. Gdyby system ten był bardziej odizolowany, Kanadyjczycy z regionu prawdopodobnie by wyginęli. Na ratunek przyszła im reszta kraju. W Nowej Fundlandii i innych regionach wypłacamy rodzinom rybackim około 600 dolarów miesięcznej rekompensaty za utratę dostępu do łowisk.

Rozszerzymy tę analogię na dużo większy system. Nasz nacisk klimat Ziemi zmierza lub znajduje się w punkcie, w którym może nastąpić diametralne jego przeobrażenie. Przemieszczenie globalnych stref klimatycznych uniemożliwi uprawianie żywności na najżyźniejszych glebach. Są tacy, którzy plotą, iż Kanada na tym skorzysta, ponieważ zrobi się cieplej. Łagodne, wilgotne warunki pogodowe znajdą się jednak nad bagnistymi, kwaśnymi glebami obecnego Lasu Borealnego – uprawiane przez nas rośliny po prostu tam nie wyrosną. Poza tym prawdopodobnie nie będziemy mieli nawozów i energii, by ten teren w ogóle wykorzystać. Szybko popychamy szereg systemów ku strukturalnej przemianie, zdarzeniom katastrofalnym, których nie podobna odwrócić w perspektywie krótkoterminowej. To nie jest fikcja naukowa, ponieważ zapis paleoklimatyczny wyraźnie pokazuje, iż kilkakrotnie w historii planety doszło w ciągu dwóch lub trzech dekad do nagłej zmiany klimatu: topnienie lodu podniosło poziom mórz o kilka metrów, temperatura spadła lub skoczyła o parę stopni powyżej lub poniżej normy, co kompletnie przeistoczyło jakość i skład ziemskiego życia.

Jak już to wyartykułowałeś, ekosystemy wykazują nadzwyczajną odporność. Ziemia wiele razy doznawała gwałtownych perturbacji, które przetasowały skład gatunkowy ekosystemów, zarówno lądowych, jak i morskich. Ludziom nie uda się odrzeć Ziemi z każdego przejawu życia. Cywilizacja rozwinęła się w okresie względnie stabilnego klimatu, w którym mogła czerpać z nieuszczuplonego bogactwa energii i zasobów. Nasz trwający paręset lat wzrost był wynikiem tej kombinacji czynników, którą uważamy za normę. Powtórzę: to najbardziej anormalny okres w historii homo sapiens sapiens. I nie możemy zakładać, że będzie trwał nadal, mimo ciosów, jakie zadajemy życiodajnym ekosystemom. Grozi nam jednoczesne przekroczenie wielu punktów krytycznych. Poprzednie cywilizacje również wyszły poza granice pojemności swojego habitatu. Za każdym razem zbiegało się to ze zdobyciem szczytu ich osiągnięć. Kilka dekad później spotykał je haniebny upadek.

Zjawisko to wzbudza słuszne zainteresowanie. Świadomość dyskutowanych przez nas niewesołych trendów wywołuje reakcję emocjonalną. W moim przypadku jest to oczywiście smutek z powodu ginącego życia, które uważam za zdumiewający fenomen. Stać nas na więcej. Inspiracją do ocalenia kenijskich słoni nie powinny być potencjalne finansowe straty przemysłu turystycznego. Zwierzęta te zajmują w Stworzeniu określone miejsce, którego znaczenie nie jest mi znane, ponieważ moja znikoma orientacja w temacie złożonych systemów nie pozwala na identyfikację odpowiedniego ewolucyjnego impulsu. Wiem jednak, że gdybyśmy nie byli odseparowani mentalnie i kulturowo od przyrody, moglibyśmy odegrać znaczącą, wypełnioną głębokim sensem i celowością rolę, która nie sprowadza się do konsumowania tanich baniek [spekulacyjnych] – sprzedawanych nam lub pompowanych na nasz użytek. Marnujemy niepowtarzalną szansę.

Masz idealistyczne podejście. Z pewnością nie podziela go znakomita większość ludzi. Nie zapominajmy, że gros spustoszenia, które tu omawiamy, powstaje wskutek zaspokajania potrzeb mniej niż jednej czwartej populacji Ziemi. Te 25% ludzkości zużywa około 75% lub 80% wszystkich surowców naturalnych i dlatego jest bezpośrednio odpowiedzialne za straszliwe pokłosie konsumpcji i zanieczyszczenia. Nie przeszkadza to nam w obiecywaniu całemu światu, że każdy człowiek może żyć tak, jak my w Europie lub Ameryce Północnej. Duchowy związek z naszymi społecznościami i przyrodą zamieniliśmy na relację materialistyczną. Jest to tzw. konstrukt społeczny. Z rozmysłem wprowadzamy go na całym świecie, aby „propagować wzrost”. Spuścizną naszych gospodarczych postaw jest koncepcja polepszania bytu bliźnich z dalekich stron, która nie polega na zwiększaniu ich poczucia jedności ze środowiskiem naturalnym i innymi ludźmi, tylko na uświadomieniu ich, że są biedni i muszą zasmakować dobrobytu posługując się naszym modelem wzrostu: w zamian za odsetki wspaniałomyślnie udzielimy im pożyczek na wykopywanie lokalnych surowców.

Stworzyliśmy ekonomiczny i materialistyczny wzór cywilizowanej egzystencji, który intensywnie „promujemy”, co spowodowało, że w kilka dodatkowych miliardów ludzi chce teraz żyć tak, jak my. Nie jest to wykonalne w sposób zrównoważony na planecie Ziemia. Teoretycznie istoty ludzkie mogłyby opracować alternatywne podejście – postrzegać siebie jako „gospodarzy Stworzenia”, którzy próbują uzdrowić chore ekosystemy itd. Nie ma absolutnie żadnych dowodów, a nawet przesłanek, by instytucje nurtu głównego – od Narodów Zjednoczonych i Banku Światowego po rządy państw – przejawiały jakiekolwiek zainteresowanie takim punktem widzenia.

Każda z naszych głównych instytucji oddana jest kontynuowaniu wzrostu gospodarczego. Widzimy w nim jedyny środek na złagodzenie chronicznego ubóstwa. Połowa ludności świata nadal żyje za mniej niż 3,50 dolara dziennie. Według Organizacji Narodów Zjednoczonych, wprowadzimy zrównoważony rozwój eliminując tę skrajną biedę poprzez wzrost gospodarczy. Zamierzamy zachować paradygmat ekonomiczny pozostający w sprzeczności z funkcjonowaniem złożonych, dynamicznych systemów Ziemi. Intelektualnie rzecz ujmując, jest on tak prymitywny w porównaniu z mechanizmami biologicznej i fizycznej rzeczywistości planety, że przypomina instrukcję kierowcy Volkswagena z 1955 r., którą posługujemy się sterując nieudolnie statkiem kosmicznym „Ziemia”. Odwoływanie się do nieadekwatnego przewodnika musi zakończyć się niepowodzeniem. Mnożą się dowody na to, że zawodzi ono na każdym poziomie.

Zgadzam się. Wielu z moich słuchaczy skarży się, że trudno jest im namówić przyjaciół, kolegów, sąsiadów i bliskich, by przynajmniej wysłuchali tego niełatwego przekazu. Twoja praca ujawnia niepokojące konsekwencje nie tylko dla naszego techno-przemysłowego eksperymentu, lecz także dla każdego z nas. Co możesz powiedzieć nam o swoich sukcesach i porażkach w komunikowaniu rezultatów twojego naukowego dochodzenia?

Z jednej strony udało nam się uczynić koncept śladu ekologicznego – miarę ludzkiego zapotrzebowania na zasoby planety – prawdopodobnie najbardziej znanym symbolem naszego niezrównoważonego położenia. Z drugiej strony usiłuję zestawiać ważne wydarzenia technologiczne, w tym opracowanie śladu ekologicznego, z trendami w wykorzystaniu surowców naturalnych, emitowaniu zanieczyszczeń i gazów cieplarnianych. Nie potrafimy wyodrębnić głównych punktów, które umożliwiłyby pokazanie związku lub różnicy wynikającej z naszych spostrzeżeń. Najwyraźniej sytuacja szybko ulega pogorszeniu, pomimo coraz głośniejszej retoryki o potrzebie praktykowania zrównoważonego rozwoju. Koncepcja ta narodziła się w 1987 r. Gdy kreślimy istotne zmienne od lat 50. XX w. do chwili obecnej, nie wykrywamy sygnału przełomu, który wskazywałby, iż wraz z pojawieniem się koncepcji zrównoważonego rozwoju zainicjowana została zmiana stosunku czy postaw. Zatem nasza praca nie przyniosła spodziewanych efektów.

Częścią problemu jest wojna słów. Postrzeganie rzeczywistości konstruujemy społecznie. Kiedy wypowiedziano pojęcie zrównoważony rozwój, każdy mógł się do niego przekonać, ponieważ osoby zorientowane ekologicznie usłyszały w nim hasło „ochrona środowiska naturalnego”. Nie rozwiniesz się w sposób zrównoważony nie dbając o przyrodę. Jednakże ludzie z mentalnością wzrostu, zwłaszcza ekonomiści, zrównoważony rozwój utożsamili natychmiast ze zrównoważonym wzrostem, a są to idee przeciwstawne. W umysłach techno-optymistów, ekonomistów i innych osób, które są święcie przekonane, że ludzka pomysłowość jest naszym najcenniejszym zasobem i że możemy w nieskończoność poprawiać naszą wydajność wykorzystania surowców naturalnych, zrównoważony rozwój stał się status quo. Zbiorowość ta zakłada, iż moglibyśmy posuwać się tą drogą, gdyby nie blokowały jej rządy i nieefektywne regulacje, gdybyśmy z większą wrażliwością eksploatowali ekosystemy etc. Maszerowalibyśmy sprężyście dzięki nieskrępowanej ludzkiej pomysłowości, w rytm technologicznego postępu. Tak zdefiniowany zrównoważony rozwój jest ogromnym problemem – pozwala nam robić to, co robiliśmy zawsze, tylko skuteczniej. 

Zwrócę uwagę na jeszcze jedną arcyważną kwestię. Człowiek wyewoluował naturalną tendencję do rozprzestrzeniania się na wszystkie dostępne siedliska. Mamy również predyspozycję genetyczną do bezzwłocznego zużywania dostępnych surowców. Ludzie przemysłowi powielają zachowowanie bakterii, które w obecności pożywki na szalce Petriego mnożą się w tempie wykładniczym i po wyczerpaniu pokarmu i wypełnieniu naczynia giną. Żaden inny kręgowiec nie dysponuje naszym zasięgiem geograficznym. Zajmujemy siedliska nie nadające się do zamieszkania (np. Arktyka i Antarktyda), ponieważ środki niezbędne do przetrwania sprowadzamy z innych lokalizacji. Wyczerpujemy wszystkie zasoby. Polujemy na ropę w dnie morskim, na głębokości setek i tysięcy metrów. Szczelinujemy horyzontalnie łupki. Minerały wydostajemy z rud, które 20 lat temu byłyby uważane za bezużyteczne skały. Udoskonalane technologie skuteczniej skrobią spód naszej szalki Petriego.

Ślepe poddanie konsumenckiemu imperatywowi wzrostu nie pozwala nam rozpoznać prawdziwych korzeni szczęścia – relacji międzyludzkich, bezpieczeństwa ekonomicznego, stabilnego środowiska naturalnego – i doświadczyć przyrody w sposób uczuciowy. Człowiek nie będzie chronił czegoś, czego nie kocha. Im bardziej izolujemy się do piękna przyrody, tym bardziej oddalamy się od doskonałych sposobów, w jakie ekosystemy podtrzymują się i odtwarzają. Świat produkuje sam siebie. Ziemia to nie tylko glob, który okazał się być odpowiednim dla życia. Życie stworzyło tę planetę. Nie skały, lecz żywy film pokrywający powierzchnię jest kreatorem bogactwa życia, którego sam potrzebuje, by nadal się reprodukować, odradzać. Dostarcza on wszystkiego, co nieodzowne – wody, tlenu, żywności. Bez fotosyntezy nie byłoby nas – oddychających powietrzem zwierząt. Ten samozasilający się system wymaga niebywale szerokiej gamy komponentów, by istnieć. To swoisty cud. To coś absolutnie oszałamiającego.

Jako dziecko i późniejszy doktorant kilkakrotnie płakałem podziwiając otaczające mnie piękno. Było ono moją inspiracją. Pozostaje nią dla nielicznych, którzy mają jeszcze do niego dostęp. W wielu aspektach urbanizacja jest koszmarem, ponieważ odcięła nas pod względem przestrzennym i psychologicznym od wspaniałości środowiska naturalnego. Coraz mniej osób może przeżywać to, co było moim udziałem na farmie w południowym Ontario.

Tłumaczenie: exignorant

Reklama
Ten wpis został opublikowany w kategorii Gospodarka, finanse, surowce i energia, Woda i żywność, Wymieranie gatunków. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.