„Odpady są tym, czego cywilizacja techno-przemysłowa produkuje najwięcej.” Edward Burtynsky
Autor: John Michael Greer (wersja oryginalna)
25 lutego 2015
Ekonomiści używają terminu „efekty zewnętrzne” odnosząc się do kosztów działalności gospodarczej, które nie są regulowane przez żadną ze stron wymiany, tylko spychane na kogoś innego. Aktualnie niewiele toczy się dysput o efektach zewnętrznych; w licznych kręgach wspominanie o nich uważa się za nietaktowne, ale są one we współczesnym życiu wszechobecne i odgrywają ogromną rolę w większości najpoważniejszych problemów naszych czasów. Niektóre z nich zostały omówione przez Garreta Hardina w słynnym eseju na temat tragedii wspólnego pastwiska, a ostatnio przez Elinor Ostrom w badaniach nad uniknięciem owej tragedii; jednak nadal nie jestem pewien, jak często uznaje się, iż omawiane przez nich zjawiska nie dotyczą wyłącznie systemów wspólnotowych, ale społeczeństw jako całości – zwłaszcza społeczeństw takich jak nasze.
Przykład może okazać się tu użytecznym. Wyobraźmy sobie fabrykę bliwetów, która oferuje klientom trójzębne, dwu-gniazdowe, pakowane na paletach bliwety. Proces ich wyrobu, jak każda inna produkcja, wytwarza równocześnie odpady, a my gwoli przykładu załóżmy, iż odpady te są dość toksyczne i wywołują choroby u ludzi (i innych organizmów) je spożywających. Na każdą paletę dostarczanych bliwetów przypada jedna baryłka wyprodukowanych przez fabrykę odpadów. Najtańszą opcją poradzenia sobie z odpadami, preferowaną przez ekonomistów, jest wrzucenie ich do płynącej obok rzeki.
Zauważmy, co dzieje się w wyniku tego wyboru. Producent bliwetów zmaksymalizował własną korzyść z procesu produkcji poprzez uniknięcie kosztów związanych ze znalezieniem innego sposobu na uporanie się ze wszystkimi beczkami odpadów. Jego klienci także na tym korzystają, ponieważ w niską cenę bliwetów nie wliczany jest koszt utylizacji odpadów. Z drugiej strony koszty zaradzenia problemowi odpadów magicznie nie znikają; są one narzucone ludziom, którzy swoją wodę pitną czerpią bezpośrednio z rzeki, lub z zasilanych przez nią warstw wodonośnych, i którzy doświadczają utraty zdrowia wywołanej spożyciem toksycznych związków. Producent bliwetów eksternalizuje (przenosi na zewnątrz) koszty unieszkodliwiania odpadów; jego pomnożone zyski spłacane są przez ludzi mieszkających w dole rzeki – w formie zwiększonych wydatków na opiekę zdrowotną.
Właśnie tak działają efekty zewnętrzne. W zamierzchłych czasach, kiedy ludzie faktycznie rozmawiali o ujemnych stronach gospodarczego wzrostu, wiele dyskusji dotyczyło „obsługi” efektów zewnętrznych, a prowadzono je nie tylko po lewej stronie politycznego spektrum. Pamiętam wnikliwą książkę zatytułowaną „NICTJDO” – czytelnikom niezaznajomionym z twórczością Heinleina wyjaśniam, iż jest to skrótowiec od „Nie istnieje coś takiego, jak darmowy obiad” – która argumentowała, w oparciu o ówczesne, solidne podstawy libertariańsko-konserwatywne, że środowisko najlepiej można zachować zapewniając, aby każdy zapłacił pełną cenę za wygenerowane efekty zewnętrzne. Oczywiście, dzisiejsza drużyna pseudo-konserwatystów dawno odwróciła się od tej kwestii i wykrzykuje, że sam bóg przyznał jej prawo eksternalizowania nieograniczonej ilości kosztów. (Jest to wyjątkowo ironiczne, bowiem większość pseudo-konserwatystów deklaruje, iż czczony przez nich bóg miał wypowiedzieć słowa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych…”)
Współczesne życie gospodarcze w świecie uprzemysłowionym można opisać, bez bycia posądzonym o przesadną nieścisłość, jako układ stworzony po to, aby umożliwić uprzywilejowanej mniejszości przeniesienie prawie wszystkich kosztów na resztę społeczeństwa i zatrzymanie prawie wszystkich korzyści dla siebie. W ostatnich latach wszczęto na ten temat pewne polemiki, ale nie jestem pewien, ilu dyskutantów poddało namysłowi rolę postępu technologicznego w ułatwianiu internalizacji korzyści i eksternalizacji kosztów napędzających dzisiejsze, coraz bardziej nieegalitarne społeczeństwa. Raz jeszcze pomocnym będzie przykład.
Załóżmy, że przed wynalezieniem maszynerii fabrykującej bliwety były one wykonywane przez rzemieślników, którzy wybijali je na żelaznych kowadłach w kuźniach znajdujących się w każdej mieścinie i wiosce. Podobnie jak inne formy rękodzieła, wytwarzanie bliwetów było sposobem na przeżycie, a nie przepustką do bogactwa; wytwórca bliwetów inwestował czas i siłę mięśni w swoje rzemiosło, aby zaspokoić lokalny popyt. Jako że bliwety wykonywano pojedynczo, a nie seryjnie łączna ilość odpadów była mniejsza; warunki produkcji rzemieślniczej oznaczały również, że rodziny wykonawców bliwetów były bardziej narażone na kontakt z odpadami niż ktokolwiek inny, zatem istniała motywacja do podjęcia dodatkowego wysiłku i poniesienia dodatkowych kosztów celem właściwego zneutralizowania odpadów. Ponadto producenci bliwetów nie dysponowali środkami – jako pospolici rzemieślnicy, a nie milionerzy – aby wykupić się od lokalnych przepisów zdrowotnych.
Wynalazek mechanicznej prasy bliwetowej całkowicie zmienił obraz sytuacji. Jedna prasa mogła wykonać pracę pięćdziesięciu wytwórców, a więc dochód, który zasiliłby budżet rodzinny każdego z nich przypadł w udziale właścicielowi fabryki i jego akcjonariuszom, zaś na wynagrodzenia robotników obsługujących bliwetową prasę przeznaczono możliwie najmniejszy udział. Fabrykant i akcjonariusze nie mieli żadnej motywacji do wyasygnowania środków na skuteczne unieszkodliwianie odpadów – wręcz przeciwnie: skoro koszty neutralizacji uszczupliłyby zysk, przekupienie lokalnych władz było znacznie tańsze, a ujawniające się toksyczne skutki zanieczyszczenia środowiska nie dotykały właścicieli i akcjonariuszy, ponieważ ich rezydencje zlokalizowane były daleko w górze rzeki.
Należy również zauważyć, że wytwórca, który wypłacałby pensje swoim pracownikom i pokrywał koszty prawidłowego neutralizowania odpadów byłby zmuszony ustalić wyższą cenę za bliwet, niż unikający tych wydatków, bardziej bezwzględny rywal – i tym samym zostałby wyparty z rynku. To nie jest tak, że postęp technologiczny po prostu umożliwia stworzenie efektów zewnętrznych; są one nieuniknionym rezultatem postępu technologicznego w gospodarce rynkowej, ponieważ eksternalizacja kosztów produkcji jest w większości przypadków najskuteczniejszym sposobem na wyprzedzenie konkurencyjnych przedsiębiorstw, a firma, której uda się przenieść na zewnątrz znaczną część swoich kosztów ma największe szanse, by trwać i prosperować.
Każdy kolejny krok postępu w produkcji bliwetów dokręcał tę samą śrubę. Dzisiaj – pora na zwieńczenie metafory – całą globalną podaż bliwetów zapewnia tuzin fabryk z odległej Slobbowii, gdzie interes produkowania bliwetów jest bardziej dochodowy niż gdziekolwiek indziej ze względu na tanią siłę roboczą pracującą w okropnych sweatshopach i zupełny brak przepisów ochrony środowiska. Bliwety wykonywane są możliwie najmarniej; cały łańcuch zaopatrzenia to ludzka i ekologiczna katastrofa – począwszy od zaopatrujących w surowiec kopalni odkrywkowych niewolniczej pracy, a skończywszy na dużych sklepach ze słabo opłacaną, zatrudnioną w niepełnym wymiarze godzin obsługą, która sprzedaje bliwetową technologię masom. Każdy możliwy koszt poddano eksternalizacji, ażeby dwie ponadnarodowe korporacje, jakie zdominowały światowy przemysł bliwetowy, mogły utrzymać swoje marże i wypłacać absurdalnie wysokie pensje kadrze kierowniczej.
Już to samo w sobie jest wystarczająco koszmarne, ale poszerzając nasze spojrzenie ogarniemy każdy z systemów, w którym odbywa się produkcja bliwetów: całą gospodarkę, całe społeczeństwo i całą biosferę. Wpływ technologii na produkcję bliwetów w gospodarce rynkowej niesie ze sobą przewidywalne i dobrze rozumiane konsekwencje dla każdego z tych systemów, co można dokładnie podsumować w używanym tutaj języku. Dążąc do zmaksymalizowania własnej rentowności oraz zwrotu z inwestycji dla akcjonariuszy, przemysł bliwetów eksternalizuje koszty w każdym dostępnym kierunku. A skoro nie chce ich ponosić nikt inny, większość z nich przenoszona jest na wyżej wymienione systemy, gdyż gospodarka, społeczeństwo i biosfera nie uczestniczą dzisiaj w podejmowaniu gospodarczych decyzji.
Inne przeniesione na zewnątrz koszty wytwarzania bliwetów, podobnie jak koszty związane z pozbywaniem się odpadów, nie znikają tylko dlatego, że poddano je eksternalizacji. Efekty zewnętrzne wzbierając degradują całe systemy, na które są zrzucane – gospodarkę, społeczeństwo i biosferę. Właśnie w tym miejscu pułapka zatrzaskuje się najszczelniej, bowiem produkcja bliwetów istnieje wewnątrz tych systemów i można ją kontynuować pod warunkiem, że każdy z nich jest w wystarczająco nienaruszonym stanie, aby działać w swój zwyczajny sposób. Postępująca degradacja systemów degraduje również ich zdolność funkcjonowania, aż w końcu dochodzi do systemowego upadku (upadków) – gospodarka pogrąża się w depresji, społeczeństwo w chaosie i totalitaryzmie, biosfera przestawia się nagle na nowy tryb, w jakim nie ma odpowiedniej ilości opadów nawadniających rośliny – i produkcja bliwetów zatrzymuje się, ponieważ cały system, który ją podtrzymywał już tego nie robi.
Zobaczmy, jak przedstawia się to z perspektywy osób, które korzystają z eksternalizacji kosztów branży bliwetowej – kadry kierowniczej i akcjonariuszy korporacji. Jeżeli o nich chodzi, to wszystko jest cacy, aż do momentu pojawienia się późnego stadium tego procesu: każdy nowy etap usprawnień technologicznych produkcji zwiększa ich zyski, a jeśli każdy krok marszu postępu oznacza również, że etaty klasy pracującej są eliminowane lub „eksportowane,” instytucje demokratyczne ulegają implozji, a toksyczne odpady gromadzą się w łańcuchu pokarmowym itd. – cóż, to nie ich problem; w końcu to tylko standardowa, kreatywna destrukcja kapitalizmu, prawda?
Ten rodzaj beztroski przychodzi łatwo z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze, konsekwencje efektów zewnętrznych mogą wystąpić bardzo daleko od fabryk bliwetów. Po drugie, w warunkach gospodarki rynkowej wszyscy eksternalizują swoje koszty równie entuzjastycznie jak przemysł bliwetowy, zatem producentom bliwetów (i wszystkim innym) nietrudno jest uparcie twierdzić, iż nie ponoszą winy za to, że tu i ówdzie dzieje się źle. Po trzecie, całe systemy – tak samo stabilne i trwałe jak gospodarki, społeczeństwa i biosfera – przed utraceniem swojej stabilności mogą wchłonąć wiele szkód. Proces eksternalizacji kosztów może w związku z tym przebiegać bardzo długo i umocnić się jako podstawowy nawyk gospodarczy, zanim stanie się jasne, iż dalsze poruszanie się tą samą trajektorią jest przepisem na katastrofę.
Nawet gdy eksternalizowane koszty zaczynają odciskać widoczne piętno na gospodarce, społeczeństwie i biosferze, każda próba odwrócenia kursu napotyka przeszkody, które są praktycznie nie do przezwyciężenia. Osoby czerpiące zyski z istniejącego porządku rzeczy bez wątpienia będą zaciekle walczyć o prawo do eksternalizacji swoich kosztów: w końcu musiałyby zapłacić pełną cenę za ewentualne obniżenie zdolności do przenoszenia tych kosztów na zewnątrz, a korzyści stworzone przez nienakładanie tych kosztów na całe systemy czerpią kolejno wszyscy uczestnicy gospodarki i społeczeństwa. Nie zawsze łatwo jest prześledzić przyczyny zaburzenia całego systemu do konkretnych efektów zewnętrznych przynoszących korzyści konkretnym osobom lub przemysłom. Przypomina to raczej zawieszanie ciężarów na łańcuchu; prędzej czy później wzrost ciężaru całkowitego zerwie łańcuch, ale pęknięte ogniwo może znajdować się daleko od ostatniego ciężaru, który wywołał „przebranie miary,” zaś do końcowego rezultatu dołożył się indywidualnie każdy z ciężarów.
Społeczeństwo, które zbliża się do upadku, ponieważ podtrzymujące je systemy obciążono zbyt wieloma eksternalizowanymi kosztami, zdradza w związku z tym pewne bardzo charakterystyczne objawy. Sypie się gospodarka, społeczeństwo i biosfera, ale nikt nie potrafi dociec dlaczego; pomiary wykorzystywane przez ekonomistów do badania dobrobytu pokazują sprzeczne wyniki – te, które analizują dochodowość poszczególnych przedsiębiorstw i branż dają dużo lepsze odczyty, niż te, które koncentrują się na wydajności całego systemu; bogaci są przekonani, że wszystko jest w porządku, tymczasem poza zawężającymi się kręgami zamożności i przywilejów ludzie mówią obniżonym głosem o przyspieszającej spirali problemów, które osaczają ich ze wszystkich stron. Jeśli nie brzmi to znajomo, drogi Czytelniku, prawdopodobnie powinieneś częściej wychodzić z domu.
W tym punkcie podsumuję dotychczasowy wywód:
a) Każdy wzrost technologicznej złożoności ma w zwyczaju zwiększać możliwości eksternalizacji kosztów działalności gospodarczej;
b) Siły rynkowe sprawiają, że przenoszenie kosztów na zewnątrz jest obowiązkowe, a nie opcjonalne, ponieważ podmioty gospodarcze ich nie eksternalizujące zostaną pewnikiem zdominowane przez podmioty, które to robią;
c) W gospodarce rynkowej – gdzie wszystkie gospodarcze podmioty próbują wyprowadzić na zewnątrz możliwie najwięcej kosztów – eksternalizowane koszty będą przekazywane preferencyjnie i stopniowo całym systemom takim jak gospodarka, społeczeństwo i biosfera, które zapewniają działalności gospodarczej niezbędne wsparcie, ale nie mają wpływu na podejmowanie gospodarczych decyzji;
d) Z uwagi na nieograniczone przyrosty technologicznej złożoności nie istnieje konieczny limit przenoszenia eksternalizowanych kosztów na całe systemy – ostateczną granicą jest upadek systemu;
e) Nieograniczone przyrosty technologicznej złożoności w gospodarce rynkowej wywołują tym samym stopniową degradację całych systemów podtrzymujących działalność gospodarczą;
f) Postęp technologiczny w gospodarce rynkowej prowadzi zatem do auto-likwidacji – kończy się upadkiem.
Oczywiście istnieje wiele argumentów, jakimi można by cisnąć w ten skromny wniosek. Na przykład można argumentować, że postęp nie musi generować narastającej fali efektów zewnętrznych. Problem z tym argumentem polega na tym, że przenoszenie kosztów na zewnątrz nie jest przypadkowym skutkiem ubocznym technologii, lecz jego kluczowym aspektem – to nie defekt, to funkcja. Każda technologia jest środkiem eksternalizowania pewnych kosztów, które w przeciwnym razie poniosłoby ludzkie ciało. Nawet coś tak prostego jak młotek bierze zużycie wynikające z eksploatacji, jakie w przeciwnym wypadku dotknęłoby Twój nadgarstek, i przenosi je na coś innego: bezpośrednio na sam młotek i pośrednio na biosferę – drzewa, które trzeba było ściąć, aby pozyskać węgiel drzewny niezbędny do wytopienia żelaza, oraz rośliny (i żyjące w glebie społeczności mikroorganizmów), które wykopano, aby uzyskać rudę itd.
Im bardziej złożoną staje się technologia, tym większe generuje koszty – stoją za tym faktem przyczyny termodynamicznej natury. Ażeby z powodzeniem rywalizować z prostszą technologią, każda bardziej złożona technologia musi eksternalizować znaczącą część swoich dodatkowych kosztów. W przypadku współczesnych, hiper-skomplikowanych techno-systemów, chociażby Internetu, proces wyprowadzania kosztów na zewnątrz zaszedł tak daleko, przez tak wiele splątanych współzależności, że niezwykle trudno jest rozszyfrować, kto płaci za gigantyczne wkłady, które są niezbędne, aby funkcjonował. Ten brak transparentności karmi złudzenie, że duże systemy są tańsze niż małe – sprawia, iż efekty zewnętrzne skali prezentują się niczym ekonomie skali.
Można utrzymywać, że dostatecznie surowe środowisko przepisów, zmuszające podmioty gospodarcze do absorpcji wszystkich kosztów działalności i nie przenoszenia ich na zewnątrz, byłoby w stanie zatrzymać degradację całych systemów i jednocześnie umożliwić kontynuację postępu technologicznego. Trudność polega na tym, że to właśnie wzrost eksternalizacji kosztów czyni postęp opłacalnym. Jak już wspomniałem, kiedy wszystkie inne rzeczy są równe, technologia złożona będzie w praktyce droższa niż technologia prosta z tej oczywistej przyczyny, że każdy dodatkowy przyrost złożoności musi być opłacony przez inwestycję energetyczną oraz inne formy realnego kapitału.
Pozbaw złożone technologie dotacji (które przenoszą część ich kosztów na rząd), przewrotnych przepisów (które przenoszą część ich kosztów na resztę gospodarki), złych nawyków środowiskowego zaniedbania i nadużyć (które przenoszą część ich kosztów na biosferę) itd., a wkrótce skonfrontujesz się z niewzruszonymi, ekonomicznymi granicami złożoności technologicznej, bowiem okaże się, że ludzie zmuszeni do zapłacenia pełnej ceny za złożone technologie maksymalizują swoje korzyści wybierając prostsze i bardziej przystępne opcje. Środowisko dostatecznie surowych regulacji prawnych, powstrzymujących technologię przed galopującym upadkiem, zastopowałoby postęp technologiczny czyniąc go nieopłacalnym.
Proszę zwrócić uwagę na drugą stronę tego samego argumentu: społeczeństwo, które wybrałoby zatrzymanie technologicznego postępu mogłoby trwać bardzo długo, gdyby jego technologie nie były zależne od nieodnawialnych zasobów itp. Koszty nałożone na gospodarkę, społeczeństwo i biosferę przez stabilną technologię pozostawałyby mniej więcej na stałym poziomie, nie zwiększałyby się wraz z upływem czasu i dlatego o wiele łatwiej byłoby uplanować, jak zrównoważyć negatywne konsekwencje efektów zewnętrznych i utrzymać cały system w stanie ustalonym. Społeczeństwa, które traktowałyby postęp technologiczny jako opcję, a nie wymóg, i uznawałyby ujemne strony rosnącej złożoności, mogłyby też podjąć decyzję o zmniejszeniu złożoności na jednym obszarze w celu zwiększenia jej na kolejnym etc.
Albo mogłyby zwyczajnie postawić pomnik Epoce Postępu i zająć się czymś innym.
Tłumaczenie: exignorant