Anatomia superkrachu

Analiza Tima Morgana z 13 marca 2023 roku.


Wstęp

Nawet najbardziej pobieżna analiza historii gospodarczej i finansowej świata ujawnia całą litanię baniek i boomów, krachów i kryzysów. W przeszłości byliśmy świadkami licznych przypadków manii spekulacyjnych, baniek na rynku nieruchomości, załamań rynkowych i kryzysów bankowych. Nawet bańka internetowa z lat 1995-2000 nie była tak naprawdę „pierwsza”, ponieważ istnieje co najmniej jeden wcześniejszy przypadek – mania kolejowa z lat 40. XIX wieku – kiedy to uwodzicielski blask najnowszej mody technologicznej sprawił, że społeczeństwo stało się ślepe na panujące realia.

Nie oznacza to jednak, że „nie ma nic nowego pod słońcem” w tym, czego doświadczamy obecnie. Nadchodzący superkrach – dla którego najlepszym skrótowym określeniem może być „kryzys wszystkiego” – ustanawia nowe precedensy na co najmniej dwa sposoby.

Po pierwsze, niezwykłe jest to, iż różne kryzysy finansowe rozgrywają w tym samym czasie. Nawet globalny kryzys finansowy (GFC) z lat 2008-09 nie był „kryzysem wszystkiego”. Wiele wskazuje na to, iż obserwujemy kryzys połączony: giełdowy, nieruchomości, bankowy, finansowy, gospodarczy i technologiczny. „Wszystko dzieje się jednocześnie”. Po drugie, wszystkie poprzednie kryzysy miały miejsce w czasach, gdy sekularny (niecykliczny) wzrost gospodarczy był możliwy. Właśnie on pozwalał gospodarce globalnej z nich „wyrosnąć”, podobnie jak młodzież „wyrasta” z dolegliwości wieku dziecięcego. Dzisiaj takiej możliwości nie ma.

Prawdziwa opowieść o współczesnej historii gospodarczej i finansowej wiąże się z jednej strony z zakończeniem i odwróceniem stuleci ekspansji gospodarczej, z drugiej zaś z absolutną odmową pogodzenia się z tą rzeczywistością.

Poniżej podejmę próbę opowiedzenia tej historii w możliwie najkrótszy sposób.

Wszystko zaczyna się tutaj

Pierwsza z dwóch głównych składowych rzeczywistości naszej ponurej sytuacji: ogromna i złożona nowoczesna gospodarka globalna została zbudowana dzięki eksploatacji obfitej i taniej energii z ropy naftowej, gazu ziemnego i węgla. W naturalny sposób w pierwszej kolejności uzyskaliśmy dostęp do źródeł najtańszych, pozostawiając droższe alternatywy na „później”. „Później” właśnie nadeszło. Terminem opisującym ten proces jest „wyczerpanie”, które dotyczy też samej gospodarki.

Nie chodzi o to, że dane zasoby „kończą się”, ale że ich podaż staje się coraz droższa. Istotnym miernikiem nie jest tutaj koszt finansowy – bo zawsze można „wydrukować” nowe pieniądze – ale koszt energetyczny: część wartości energetycznej zużywanej w procesie pozyskiwania energii, której nie można wykorzystać do żadnego innego celu gospodarczego. Wskaźnik ten określam mianem energetycznego kosztu energii (ECoE).

Globalny ECoE (ze wszystkich źródeł energii pierwotnej) wzrósł z 2,0% w 1980 roku do prawie 10% w 2023 roku. Trend przyspiesza. Oznacza to, że z każdych 100 jednostek dostępnej energii nadwyżka zmniejszyła się z 98 w 1980 roku do 90 w 2023 roku. I ciągle spada.

Należy pamiętać, że nadwyżki energii są wykorzystywane nie tylko do dostarczania produktów i usług konsumentom, lecz także do utrzymania i wymiany infrastruktury produkcyjnej i socjalnej. A zatem wrażliwość na rosnący ECoE jest odwrotną funkcją złożoności – im bardziej złożona jest gospodarka, tym większa nadwyżka energii jest niezbędna do utrzymania systemu.

Złożoność jest najwyższa w rozwiniętych gospodarkach Zachodu. Wcześniejszy wzrost gospodarczy najpierw uległ w nich odwróceniu, co nastąpiło, gdy ECoE osiągnął na początku XXI wieku ∼5%. Gospodarki rynków wschodzących były w stanie kontynuować wzrost przy ECoE przekraczającym 5% dzięki swojej mniejszej złożoności. Większość tych krajów również weszło w okres gospodarczego klimakterium przy poziomie ECoE wynoszącym ∼10%.

W konsekwencji globalny dobrobyt na mieszkańca uzyskał swój maksymalny poziom w 2019 roku, a wstępne dane potwierdzają, iż globalny dobrobyt zbiorczy mógł osiągnąć swój szczyt w 2022 roku.

Kompresja przystępności cenowej” i dźwignia artykułów pierwszej potrzeby

Każda osoba lub rodzina, której zasoby ekonomiczne ulegają uszczupleniu, stawia czoła dwóm najważniejszym wyzwaniom. Po pierwsze, musi przeznaczać coraz większą część malejących dochodów na artykuły pierwszej potrzeby, wydając coraz mniej na zakupy uznaniowe (zbędne). Po drugie, coraz trudniej jest spłacać długi i inne zobowiązania finansowe zaciągnięte w czasach względnego dostatku.

Oba procesy mają swoje odpowiedniki na poziomie makroekonomicznym; każdy z nich ma swój wyróżnik. Po pierwsze, rodzina doświadczająca spadku dochodów zwykle nie boryka się z jednoczesnym wzrostem kosztów artykułów pierwszej potrzeby, ale właśnie to dzieje się aktualnie w gospodarce, ponieważ wyprodukowanie wielu z tych artykułów wymaga mnóstwa energii. Po drugie, podczas gdy jednostki i gospodarstwa domowe nie mogą wyczarować nowych pieniędzy z niczego, osoby zarządzające gospodarką właśnie to robią; oczywiście wyczarowując pieniądze, nie tworzą ekonomicznej wartości.

Terminem zbiorczym opisującym ten proces jest kompresja przystępności cenowej. Oto jej składowe:

→ Dobrobyt pogarsza się, ponieważ ECoE idzie w górę.
→ Koszty artykułów pierwszej potrzeby rosną, ponieważ wiele z nich jest energochłonnych.
→ Gospodarka doświadcza nieustannej presji spadkowej, która ogranicza zdolność do nabywania uznaniowych produktów i usług.
→ Wcześniejsze zobowiązania finansowe okazują się coraz trudniejsze do spłacenia.

Wielka głupota

Nic z powyższego opisu nie jest nowością. W latach 1990-2000 globalny trend ECoE wzrósł z 2,9% do 4,2% – wartość bliską 5% „punktowi przegięcia” dla złożonych gospodarek Zachodu. Praktyczną konsekwencją tego trendu była rodząca się w latach 90. świadomość „sekularnej stagnacji”, czyli niecyklicznej redukcji tempa wzrostu.

Inteligentni ludzie zareagowaliby na to zjawisko, badając je i podejmując odpowiednie kroki. Koncepcja gospodarki jako systemu energetycznego, a nie finansowego, pojawiła się znacznie wcześniej, a niezwykle prorocze, opublikowane w 1972 roku „Granice wzrostu” ostrzegły przed tym, czego możemy się spodziewać.

Nie trzeba dodawać, że inteligentne dochodzenie i przemyślana reakcja nie były tym, co wydarzyło się w latach 90., kiedy rozpoczęło się intensywne potęgowanie naszych dzisiejszych problemów. Zwolennicy ekonomii ortodoksyjnej zaprzeczali, że jest się czym martwić, ponieważ zgodnie z najbardziej pielęgnowanymi przez nich zasadami nie ma powodu, dla którego wzrost gospodarczy miałby się kiedykolwiek skończyć. Szerszy pogląd był taki, że autorzy „Granic wzrostu” mylili się – nie dlatego, że wykorzystane przez nich techniki były wadliwe, ale dlatego, że uzyskane dzięki nim wyniki były… niemile widziane.

Podstawowym błędem konwencjonalnej ekonomii jest założenie, iż gospodarka jest w całości systemem finansowym bez materialnych granic i dlatego może zapewnić „niekończący się wzrost na planecie, której zasoby są ograniczone”. Częścią tego szaleństwa jest przekonanie, że „liberalny” proces deregulacji pobudza „wzrost” – mit, który stał się szczególnie modny po rozpadzie ZSRR.

W związku z tym preferowaną reakcją na „sekularną stagnację” było ułatwienie zaciągania pożyczek państwowych, korporacyjnych i indywidualnych na niespotykaną w historii współczesnej skalę. Jeśli globalizacja miała z powodzeniem wyeksportować proces produkcji do krajów o niższych kosztach i jednocześnie zwiększyć konsumpcję na Zachodzie, należało ułatwić mieszkańcom „pierwszego świata” prowadzenie życia na kredyt.

Procesy te doprowadziły bezpośrednio do globalnego kryzysu finansowego – następstwa lekkomyślnego generowania kredytu i niedociągnięć w nadzorze makroostrożnościowym.

Nowy modelowy idiotyzm

W odpowiedzi na GFC zaczęto pompować w system tanie pieniądze. Można było to przewidzieć. Wystarczyło w 2008 roku dodać światowe długi, a następnie użyć normalnej stopy procentowej, aby obliczyć łączny koszt obsługi zadłużenia. Uzyskanym wynikiem byłaby kwota, na którą nas nie stać. To dlatego „tymczasowe” rozwiązania takie jak QE (luzowanie ilościowe), ZIRP (zerowe stopy procentowe) i NIRP (ujemne stopy procentowe) są już stałymi elementami systemu.

Dopuszczalnym uproszczeniem jest stwierdzenie, iż ogólny poziom cen aktywów jest odwrotnością kosztu pieniądza. Im taniej i obficiej udostępniany jest kapitał, tym bardziej zwyżkują ceny akcji, obligacji, nieruchomości i innych aktywów.

Szkopuł w tym, że zagregowane ceny aktywów są bez znaczenia, ponieważ tych wycen nie można zamienić na pieniądze. W górę poszybowały zarówno ceny aktywów, jak i zadłużenie i quasi-zadłużenie. Nie możemy sprzedać całej giełdy – niby komu? – aby spłacić długi, które zostały zaciągnięte w celu zwiększenia giełdowych notowań. Stosowanie krańcowych cen transakcyjnych do ustalania „wartości” jednostek zagregowanych jest błędem, który przekonuje tylko tych, którzy chcą dać się przekonać.

Wszystko to sprawiło, że z jednej strony żywimy nadzieję, że „coś się pojawi”, a z drugiej obawiamy się, czym to „coś” może się okazać. Skrobiemy dno beczki: pokładamy wiarę w energię „odnawialną”, która jest znacznie mniej gęsta od kopalnej, lub w technologię, która ma przezwyciężyć prawa fizyki. Zaczynamy konfrontować się z faktem, iż wyczarowywanie pieniędzy z niczego jest inflacyjne – ignorowaliśmy go, wmawiając sobie, że wzrost cen aktywów „nie liczy się jako inflacja”.

Teraz najprawdopodobniej pęknie „bańka wszystkiego”, co wywoła „kryzys wszystkiego”. Nawet niezabezpieczony dług w ostatecznym rozrachunku jest zabezpieczony psychologicznym założeniem, że gospodarka będzie rosła w tempie pozwalającym na wywiązanie się z naszych zbiorowych zobowiązań.

Nie zdołamy „wyrosnąć” z „kryzysu wszystkiego”, bo wcześniejsza ekspansja gospodarcza uległa odwróceniu. Choć zrozumienie tego zdarzenia nie jest trudne, to pogodzenie się z jego konsekwencjami z pewnością tak.

„Krach na Wall Street [1929]” Clive’a Nortona. „Tym razem poprawy nie będzie”.

Reklama
Ten wpis został opublikowany w kategorii Gospodarka, finanse, surowce i energia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.