Zmierzch narracji

Artykył pisarza Simona Sheridana.

Niedawno odwiedziłem przyjaciela. W trakcie naszej rozmowy w radiu puszczono szlagier Michaela Jacksona. Gospodarz poczynił interesującą uwagę. Każdy album artysty był globalnym wydarzeniem ze skoordynowaną kampanią marketingową. Mieszkańcy świata zachodniego – i wielu rejonów świata niezachodniego – znali datę jego premiery. Nie było istotne, czy przepadali za twórczością autora, czy nie. Dzisiejsza młodzież tego nie zrozumie. Każdy nastolatek ma ulubionego celebrytę lub influencera, którego obserwuje w mediach społecznościowych, przynależąc do nieporównanie mniejszych subkultur niż kiedyś. Najpopularniejsze współczesne gwiazdy popu są znane części populacji. Jacksona znali niemal wszyscy.

Komentarz skłonił mnie do refleksji nad wpływem Internetu na kulturę. Odnoszę wrażenie, że kwestia ta poruszana jest sporadycznie lub wcale, chociaż dokłada się do naszych aktualnych trosk. Jedną z najważniejszych zmian, jakie wywołała sieć, jest rozbicie „wielkich narracji”. Wzorzec, do którego należały płyty Michaela Jacksona, obejmuje inne obszary dyskursu publicznego, gdzie waga jego efektów jest dużo większa. Przykładem są narracje integrujące narody. Koronawirusowa nawałnica trwa, a niektórzy dysydenci trwają w przekonaniu, że lada dzień „oficjalna narracja się rozsypie” i „prawda” wyjdzie na jaw.

Taki sposób myślenia z epoki przedinternetowej zdążył już się zdezaktualizować. Jednocząca narracja, która miałaby ulec dezintegracji, nie istnieje. Nie zastąpi jej lepsza i prawdziwsza. Teraz mamy pozornie nieskończoną liczbę narracji podrzędnych, które usiłuje się przesłonić narracją nadrzędną. Etykieta „teoria spiskowa” w połączeniu z wszechobecną cenzurą to jedna z wielu taktyk, która ma ujarzmić narracje alternatywne i umożliwić uformowanie narracji scentralizowanej. Ale ludzi nie można zmusić do uwierzenia w narrację. Musi ona ewoluować organicznie z pętlą sprzężenia zwrotnego między przekazem odgórnym i oddolnym. Praktykowana od kilku lat agresywna cenzura obnaża słabość narracji dominującej. Rządzący robią wszystko, by ją utrzymać, chociaż traci sens, bo jest modyfikowana z przyczyn politycznych.

Pokusa jest nieodparta, by interpretować poczynania polityków jako realizację „wyższego” celu. A jeśli takowy im nie przyświeca? A może podejmowane starania są po prostu niezbędne, by stworzyć jakąkolwiek narrację dominującą? A może ta rozpaczliwa taktyka jest ceną za stworzenie narracji? Jeżeli tak, to mówimy o cenie niebotycznej. Posłużmy się użytecznym terminem „narracyjnej inflacji”. Gdy zwiększasz podaż pieniądza, otrzymujesz inflację pieniężną. Gdy zwiększasz podaż narracji, otrzymujesz inflację narracyjną. Cena wykreowania narracji dominującej wzrosła z wielu powodów. Oto jeden z nich: Internet otworzył śluzy przepływu informacji, co zrodziło narracje konkurencyjne. Proces ma swoją dynamikę, niezależną od politycznych i ekonomicznych okoliczności karmiących trend. Okazuje się, iż jednym z następstw natychmiastowego i nieskrępowanego dostępu do informacji może być zniszczenie narracji scentralizowanych. Solidne socjologiczne i psychologiczne podstawy każą tak wyrokować.

Relacje naocznych świadków są wyzwaniem dla policjantów prowadzących śledztwo w sprawie zajścia lub przestępstwa. W przypadku kraksy – czegoś stosunkowo oczywistego – zeznania mogą różnić się radykalnie. Sytuacja komplikuje się dodatkowo, gdy uczestnicy zdarzenia mają na względzie interes osobisty. O tym odwiecznym problemie traktują liczne dzieła sztuki. Najlepszymi filmowymi analizami zagadnienia są według mnie Capturing the Friedmans i Rashomon. Filozoficzne pytania postawione przez twórców – Andrew Jareckiego i Akirę Kurosawę – dotyczą obiektywnego standardu prawdy. Luminarze filozofii dywagują o nim od tysiącleci. W finale rozprawy trzeba wskazać „prawdę”, mimo że złożone pod przysięgą zeznania są nierzadko dalece rozbieżne.

W dobie Internetu tę samą psychologię wykorzystuje się w dyskursie publicznym. Nastręcza to praktycznych problemów natury politycznej. Nasi politycy uwielbiają dzielić elektorat, lecz muszą to robić na fundamencie, który go jednoczy. Analogia z wymiarem sprawiedliwości jest adekwatna. W systemie panuje niezgoda i rywalizacja, jednak wszyscy muszą przystać na grę zgodną z ustalonymi zasadami. Sam system jest tym, w co ludzie wierzą. W epoce przedinternetowej dyskurs publiczny toczył się w ramach porządku systemowego, w którym media uchodziły za „czwartą władzę”. Jej zadaniem było rozliczanie rządu. System był daleki od doskonałości, ale jego nowa postać oddaliła się od niej nawet bardziej. Nie dość, że media nie patrzą dygnitarzom na ręce, to jeszcze pełnią rolę rządowego departamentu public relations.

Niedawno w parlamencie Nowej Zelandii odbyło się przesłuchanie premier Jacindy Ardern w związku z 55 milionami dolarów przekazanymi przez rząd mediom, które w zamian nie mogą donosić o wszystkich jego posunięciach. W marcu 2020 r. rząd Australii zniósł opłatę licencyjną dla mainstreamowych kanałów informacyjnych wynoszącą 44 miliony dolarów. Wcześniej gabinet premiera Scotta Morrisona zmusił Facebook i inne portale społecznościowe do płacenia australijskim koncernom medialnym za udostępnianie ich treści. Pod etycznym wymiarem podobnych działań kryje się fakt, iż firmy medialne nie radzą sobie bez wsparcia rządu. Ponieważ są zależne od subsydiów i zysków z korporacyjnych reklam, nie funkcjonują jako „czwarta władza”. Stanowi to szkopuł zarówno dla nich, jak i dla rządu. „Narrację oficjalną” transmitują media tradycyjne. Gdy znikną, wraz z nimi zniknie znaczny obszar rządowej władzy. Rząd potrzebuje mediów, a media potrzebują rządu.

Społeczeństwo także potrzebuje mediów głównego nurtu. Istota układu „czwartej władzy” polegała na tym, że opłacani przez podatników nadawcy byli zmotywowani, by ich reprezentować. Nie brakuje głosów uznających media głównego nurtu za zbędne. Wydarzenia możemy przecież obserwować bezpośrednio online. Ale legion naocznych świadków oferuje bezlik wersji „prawdy”. Dyskurs staje się fragmentaryczny, pozbawiony mechanizmów kontroli i równowagi. Przypomina to dochodzenie prowadzone bez udziału detektywa. Zmiana ta nie jest trywialna. Przywołuje jedną z najniebezpieczniejszych idei Platona: „szlachetne kłamstwo”. Mówi ona o tym, że społeczeństwo i sprawiedliwość nie przetrwają bez spoiwa, którym jest seria fundamentalnych łgarstw. Kłamstwo to bardzo mocne słowo. Można zastąpić je eufemizmem takim jak „mit” czy „ideał”, lecz rezultat jest ten sam. Zdaniem Platona bez owego spoiwa państwo ulega rozpadowi.

Postinternetowy dyskurs publiczny dopuszcza tylko jedną wersję rzeczywistości: tę odgórną. W Stanach Zjednoczonych ma miejsce starcie dwóch wykluczających się narracji. Praktycznie codziennie podaje się w wątpliwość porozumienie odnośnie podstaw jednoczących naród. Przeciwników w debacie określa się mianem „szalonych” lub „niespełna rozumu”. Oczekiwanie, że „oficjalna narracja się rozsypie” jest niedorzeczne w tym nowym świecie. Narrację dominującą podtrzymuje władza, a nie prawda. Z definicji może ją roztrzaskać jedynie inne źródło władzy. Donald Trump sprytnie przejął na własny użytek maszynerię generującą narrację. Ostatecznie został poddany wirtualnej kasacji. Tym samym usunięto pozory, iż narracja była „uczciwa” lub „prawdziwa”. Nie wolno tak po prostu wyeksmitować z platform społecznościowych prezydenta i udawać, że nic się nie stało. W rezultacie niebagatelny procent Amerykanów bezpowrotnie utracił wiarę w system.

Europa, Kanada i Australia zrównują się z USA. W Melbourne antyrządowa demonstracja zgromadziła ponad sto tysięcy osób. Premier zbył ich jako „bandytów” i „ekstremistów”. Kiedy politycy czują, że nie muszą uwzględniać perspektywy i potrzeb milionów obywateli, świadczy to o narracji pękniętej. Tak oto w życiu publicznym pojawiła się nowa grupa ludzi: wykluczeni z narracji. Media mainstreamowe zwyczajnie ich ignorują. Dyskurs publiczny nawet nie udaje, że odzwierciedla realia. Nastał czas, w którym nie wierzy się w samo pojęcie narracji scentralizowanej. Jeżeli Platon miał rację, oznacza to egzystencjalne zagrożenie dla państwa. Oczywiście jego funkcjonariusze podejmą spóźnioną próbę uporania się z tą niedogodnością. Cenzura i represje niczego nie uzdrowią. „Narracja oficjalna” zamieniła się w opowiastkę snutą przez rządzących. Nic dziwnego, że dawnym liderom na ranku medialnym spada oglądalność i dochody z reklam. Czy doprowadzi to do upadku państwa? Platon powiedziałby, że tak. Test na trafność teorii filozofa jest w toku.


Jeśli jest Pani/Pan subskrybentem/stałym czytelnikiem bloga i uważa, że moja praca zasługuje na symboliczne wsparcie, proszę rozważyć możliwość zostania moim Patronem już za 5 zł miesięcznie. Dziękuję.

Tłum. exignorant

Ten wpis został opublikowany w kategorii Oblicza upadku. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.