Kultura i łączność

Fragment wystąpienia Jona Younga – przyrodnika, tropiciela zwierzyny, badacza, pisarza, mentora i prelegenta. Od ponad 30 lat specjalizuje się w edukowaniu młodzieży i budowaniu społeczności w oparciu o kontakt z przyrodą, a także badaniu wpływu natury na ludzką inteligencję i rozwój.

Młode pokolenia traktują przyrodę jako jedną z „rzeczy” – na równi z butami, rowerami czy  laptopami – ponieważ nie istnieje żadne poczucie więzi, żadna łączność. Pieniądze wydawane na edukację teoretyczną mającą tę łączność z przyrodą zapewnić nie przynoszą żadnych efektów. Łączenie jest zadaniem kultury. Badania pokazują, że tylko kultura może pomóc ludziom w tworzeniu takiej więzi. Wypływa z nich jeszcze jedna wyraźna konkluzja: zachodnie społeczeństwo zrodziło się, gdy kultura, która istniała wcześniej, została unicestwiona przez naród dokonujący podboju i zastąpiona czymś innym. Kultury nigdy nie odtworzono. Pozostało jedynie historyczne wspomnienie o jej utracie. Kultura nie istnieje. Nie mamy jej. Nie popełniajmy błędu nazywając zachodnie społeczeństwo „kulturą”, bo ono nie łączy. Wręcz przeciwnie – jest niezrównane w niszczeniu więzi, rozłączaniu. Tak naprawdę mamy do czynienia z bez-kulturą.

Długie powitanie

Z Wikipedii nie dowiemy się, czym jest kultura. Można tam przeczytać na 60–70 stronach o osiągnięciach kulturalnych – artefaktach. Dużo tam rzeczowników. Po lekturze jesteśmy jeszcze bardziej zdezorientowani. Chodzi nie o to, czym kultura jest, tylko co robi. Podam przykład elementu kultury – zwyczaju powitania.

Buszmeni San w Botswanie egzystują w kulturze tradycyjnej liczącej 230 tysięcy lat. Domem tych ludzi jest Kalahari. Nikt ich z niego nie wyeksmitował, bo nikt nie ma apetytu na półpustynną sawannę. O hodowli zwierząt można jedynie pomarzyć. Za dużo lwów. Za mało wód powierzchniowych. Wysokie temperatury. Potężne wyładowania atmosferyczne. To bardzo niebezpieczna przestrzeń. „Normalne” życie jest tu niemożliwe. Życie „nienormalne” mogą tu wieść tylko wielcy mistrzowie łączności z przyrodą i przetrwania.

Kiedy przyjeżdżamy do nich o poranku, spędzamy z nimi mniej więcej półtorej godziny, zanim upał zmusi nas do skrycia się w cieniu. Połowę tego czasu zajmuje powitanie. Gospodarze witają nas przez trzy kwadranse. To oznacza, że każdy wita się z każdym powoli. Nie mówimy ich językiem, ale to nie ma znaczenia. (Tłumacz nie zdoła nadążyć.) Trzymają pokornie twoją dłoń w swoich dłoniach, kłaniają się i patrząc ci w oczy, mówią do ciebie bardzo łagodnie. Nie rozumiesz wypowiadanych słów, ale melodia jest bardzo przyjemna. Następnie wszyscy siadamy i zaczyna się druga odsłona zwyczaju. Gospodarze chcą dowiedzieć się czegoś o nas. To pora opowieści. Naszej opowieści o tym, kim jesteśmy, skąd przybywamy, jacy są nasi bliscy itd. Po zakończeniu gawędy żegnamy się i rozchodzimy, bo zrobiło się gorąco. Gdy wracamy po południu, mamy powtórkę – z tą różnicą, że tym razem nie musimy już o sobie opowiadać. Buszmeni zapamiętali nasze historie. Przez czterdzieści pięć minut witają nas z powrotem.

Do „snucia opowieści” San przywiązują ogromną wagę. Robią to dwa, trzy razy na dobę. Przez całe życie. Wieczorową porą starsi proszą dzieci, by szczegółowo opisały swój dzień. W wieku średnim umiejętność ta osiąga niewiarygodną wręcz postać. Idzie ona w parze z umiejętnością słuchania. Kiedy ktoś mówi, słuchacze naprawdę milkną – są naprawdę obecni, słuchają aktywnie. Dobrze nam znany wzorzec przecinających się monologów – zdominowanych przez osądzanie i udzielanie rad – jest im obcy.

Po swoim pierwszym spotkaniu z takim powitaniem pomyślałem: Ludzie ci to najlepsi tropiciele na świecie; skoro są ze sobą połączeni na takim poziomie, to trudno jest nawet sobie wyobrazić, jak doskonali muszą być w tym, co robią.

Co to było?”

Podczas jednej z wypraw trafiliśmy na ślad zebry, którą zranił lampart. Ghuta, nasz przewodnik, powiedział tłumaczowi, że mamy szansę uprzedzić hieny lub lwy. Gdy złapiemy ją pierwsi, cała wioska naje się do syta. Przez następne czterdzieści pięć minut biegliśmy co tchu przez Kalahari. Zebra w końcu przestała krwawić i kuleć. Zapadł zmrok. Weszliśmy w gęsto rosnące akacje. Zrobiło się tak ciemno, że z trudem rozpoznawało się kontury własnej ręki. Wycofaliśmy się. Był bezksiężycowy wieczór. Po nocnym niebie wolno przesuwały się chmury. Ghuta odwrócił się i wypowiedział trzy znane mi słowa: „ciemno”, „lampart” i „tropić”. Nie mieliśmy ani latarki, ani strzelby. Tymczasem towarzyszył nam kot, który nie był zachwycony, że podążaliśmy za jego zdobyczą. Dookoła płaskie niczym stół pustkowie. Żadnych punktów orientacyjnych, ścieżek czy widocznych śladów. Odpowiadałem za bezpieczeństwo grupy. Zrozumiałem, że godząc się na pościg, popełniłem błąd.

Nagle Ghuta uniósł dłoń. Po chwili ją opuścił i ruszył przed siebie. W chaszcze. W zupełny mrok. Usłyszeliśmy jego głos: Chodźcie. Zmierzał po idealnie prostej linii przez około dwadzieścia minut. Nie zboczył nawet na chwilę. Wyszedł z buszu… i wskazał odnaleziony trop, który był przed nim!

Kilka razy obserwowałem taki wyczyn. Świadkowie byli zdumieni. Co to było? – pytali – Jak on to robi?! Co to za fenomen? Co to za ludzie? Mają coś, czego my nie posiadamy? A może jesteśmy posiadaczami tego czegoś, tylko pozwoliliśmy, by zanikło?

Zgubiony kołnierz

Mój przyjaciel od dawna pracuje i żyje z Buszmenami. Jako naukowiec pozostaje wierny światopoglądowi redukcjonistyczno–mechanicznemu, ale przyznaje, że niektórych zdarzeń wytłumaczyć nie potrafi.

Lat temu kilka otrzymał środki na badanie obejmujące cykl życia antylopy. Jednemu z osobników wchodzących w skład sporego stada założył po urodzeniu radiowy kołnierz i fioletową „metkę” na ucho. Wybraniec nie wyróżniał się chodem czy wyglądem. Kołnierz radiowy miał zbierać dane telemetryczne od chwili jego narodzin aż do śmierci. Przyjaciel był pod nieustanną presją. Stres towarzyszył mu codziennie. Śledzenie zwierząt jest szalenie niebezpieczne i wyczerpujące; panuje upał, a ty jesteś objuczony ciężkim sprzętem. Pomagający mu Buszmeni aż trzy razy ratowali mu życie. Bez ich wsparcia podobnych projektów badawczych zwyczajnie nikt by nie realizował.

Pewnego dnia zmaterializowały się obawy przyjaciela. Jego wysiłek poszedł na marne. Był zdruzgotany. Ronił łzy, kiedy nadszedł tropiciel. Przejęty widokiem, zapytał, co się dzieje z „szefem”. W odpowiedzi usłyszał, że antylopa zgubiła kołnierz. „Szef” go znalazł i płacze, bo nie doprowadzi rozpoczętej pracy do końca. Buszmen na to: To może załóżmy ten kołnierz z powrotem? Przyjaciel odpowiedział, że to niewykonalne. Panowała pora sucha. Ziemia była twarda – przypominała wyschnięte gliniane naczynie. Dlaczego? – zapytał tropiciel – Podejdziemy do antylopy i założymy jej kołnierz. Naukowiec przypomniał, że w stadzie było pięćset zwierząt. W ostatnim czasie przemieszczały się na rozległym terenie. Nie było wiadomo, gdzie podziewa się „nasza” antylopa. Przepadła. To koniec. Buszmen zamruczał pod nosem i podniósł kołnierz. Wyciągnął dłoń do przodu… i zaczął iść. Reszta udała się za nim. Jeżeli to jakiś dowcip, to palnę sobie w łeb – deklarował na głos „szef” – To nie jest zabawne.

Tropiciel szedł przez około godzinę i zatrzymał się u podnóża niewysokiego wzgórza, które przesłaniało widok (cecha krajobrazu należąca tam do rzadkości). Przywołał skonsternowanych uczestników ekspedycji skinieniem ręki i poprosił, by byli cicho. Potem powiedział mężczyźnie z karabinem do usypiania, żeby podszedł, bo zwierzę odpoczywa w cieniu po drugiej stronie wzniesienia. Nie widział tej antylopy. Wiedział, że tam jest dzięki śladom. Niewidocznym śladom. Nikt z grupy ich nie dostrzegł. Przyjaciel wspomina, że obserwując Buszmena odnosił wrażenie, że były one wyraźnie namalowaną linią. Nie tylko bez trudu odczytywał kierunek, w jakim poruszała się antylopa, lecz także niuanse jej kondycji – wiedział, że jest zmęczona i wkrótce zechce odsapnąć. Znał też gatunek drzewa, pod którym ssaki te lubią wypoczywać.

Kiedy ekipa podeszła do wzgórza, pierwszym, który zweryfikował prawdziwość słów tropiciela, był tłumacz. Szykujcie kołnierz – oznajmił uradowany – bo nasza zguba relaksuje się pod drzewem!

Akurat tu byłeś!”

Ten sam przyjaciel zapoznał mnie z jeszcze bardziej osobliwą historią. Od lat żyje on z jedną z rodzin Buszmenów. Poznał język tych ludzi. Został przez nich pokochany i zaadoptowany. Tak się składa, że koczują daleko w głębi Kalahari. Nie można nawiązać z nimi łączności komunikacyjnej – ani telefonicznej, ani internetowej. Nie wiedzą, co to „poniedziałek”. Nie rozumieją, po co w ogóle wymyśliliśmy coś takiego jak „dzień tygodnia” i „mierzenie czasu”. (Znajomy uzdrowiciel San o imieniu Hanama wyjaśnił mi, że nie przepada za „czasomierzami”, bo po spojrzeniu na nie ich posiadacze zawsze robią coś „niegrzecznego”.) Są nomadami. Uważają, że z domami „jest coś nie tak”. Według nich ludzie, którzy spędzają za dużo czasu w budynkach, są inni. Oddalają się. Pogrążają się w szaleństwie. Przestają być ludźmi.

Kiedy przyjaciel opuszcza Afrykę Południową i wraca później do Botswany, nigdy nie ma pewności, czy zastanie swoją rodzinę w tym samym miejscu. Może zrobić tylko jedno: zaparkować auto tam, gdzie zrobił to ostatnim razem i skierować kroki w stronę obozowiska w nadziei, że znajdzie ślady stóp. Zdarza się, że szuka współplemieńców dwa, trzy tygodnie. Podczas jednego z takich powrotów powtórzył rutynę: odszukał znajomą lokalizację i zatrzymał swój terenowy samochód w cieniu drzewa cierniowego opodal znajomej skały. Nie upłynęło dużo czasu i z buszu wyszedł… jego plemienny brat. O, to ty! Co za zbieg okoliczności. Akurat tu byłeś! – powiedział wniebowzięty. Tak, przyszedłem pomóc ci nieść rzeczy – odparł Buszmen i dodał, że od przejściowej wioski dzieli ich czterodniowa wędrówka. Jak to? Kiedy tu dotarłeś? – nie krył zdumienia przyjaciel. Kiedy tu przyjechałeś – usłyszał w odpowiedzi.

W drodze powrotnej studiował ślady brata. Faktycznie, trop był ciągły. Mężczyzna po prostu zaplanował swój marsz tak, by pojawić się w odpowiednim momencie. Przypominało to… koordynację. Mój przyjaciel pomyślał: Dobrze, ktoś mnie nabiera. Ktoś uprzedził ich o moim przybyciu. Szukał dowodów na to, że padł ofiarą wyrafinowanego kawału. Po dotarciu do wioski bez zwłoki zamienił słowo z członkami swojej rodziny i starszyzną – osobami, które nie mogły uczestniczyć w mistyfikacji lub kryć jej pomysłodawców.  A tak – mówili ze śmiertelną powagą – dziewięć dni temu powiedział, że jesteś w drodze i wyjdzie ci na spotkanie.

Nie było żadnego spisku. Na tym polega fenomen autentycznej łączności.

Naukowcy i przywódcy

Łączność z przyrodą optymalizuje nie tylko system nerwowy, lecz także świadomość. Każda tradycja oralna twierdzi, że geniusz płynie z natury. Obcowanie z nią uwalnia pełny potencjał człowieczeństwa.

Musicie dowiedzieć się czegoś o edukacji Buszmenów. Od dzieciństwa gromadzą oni kolejne warstwy świadomości i rozległej wiedzy o otaczającym świecie. W wieku 12–15 lat otrzymują maksymalne oceny na egzaminie z wiedzy ekologicznej (o florze i faunie Kalahari) opracowanym z myślą o magistrach szkolących się w tym regionie świata na tropicieli. Eksperci z dyplomami, którzy poddają się temu samemu testowi, zdobywają mniej niż 10% punktów. Co wam to mówi? Ludzie ci nie są pozbawieni wykształcenia. Nie umieją pisać i czytać w naszym języku, ale do perfekcji opanowali posługiwanie się naturalnym językiem Kalahari. Są nieprzeciętnie inteligentni. Ich umiejętność debatowania i rozwiązywania problemów dosłownie zapiera dech. Podobnie jak mapowanie umysłowe – wizualizują krajobraz z wielowymiarową przejrzystością. Z detalami przedstawiają rozmieszczenie drzew, źródeł wody, ścieżek, zwierząt czy sezonowych opadów na obszarze setek kilometrów.  

Louis Liebenberg, który od lat zajmuje się studiami nad ludem San, napisał książkę „Sztuka tropicielstwa – narodziny nauki”. W jego przekonaniu są oni lepszymi naukowcami od akademików, bo gdy eksperymentują, nie pozwalają sobie na popełnianie błędów. Fałszywa informacja na Kalahari może oznaczać śmierć twoją lub twoich dzieci. Dlatego oddani są w stopniu najwyższym uczciwości w obserwowaniu, eksperymentowaniu i wnioskowaniu.

Badania nad przywództwem w społecznościach ludzkich ujawniły, iż Buszmeni ci nie mają przywódców – nie potrzebują ich, bo każde dziecko wychowywane jest na lidera. My mamy przywódców, ponieważ ich nie wychowujemy. Bez przywódców u nas ani rusz. Oni poszli dalej – mówią: Wszyscy powinniśmy być przywódcami. Wszyscy powinniśmy być inteligentni. Wszyscy powinniśmy mieć wyobraźnię. Wszyscy powinniśmy posiadać umiejętność rozwiązywania problemów. Wszyscy powinniśmy dawać sobie radę. Wszyscy powinniśmy o sobie stanowić. Wszyscy powinniśmy mieć własne poglądy. Dlatego charakteryzuje ich egalitaryzm i orientacja demokratyczna. Teoretyzują. Są twórczy i zabawni. Zarażają radością. Tańczą, śpiewają, komponują i grają. Robią to samo, co my. Na bardzo wysokim poziomie.

Cieszą się też godną pozazdroszczenia sprawnością fizyczną i zdrowiem. Fizjoterapeuci określają ich sylwetkę mianem „idealnej”. Psycholodzy tak samo klasyfikują ich stan psychiczny. Nastolatkowie nie popełniają samobójstw. Próżno szukać wśród nich autyzmu, zaburzenia przetwarzania sensorycznego, zespołu deficytu przyrody, depresji i innych trapiących naszą młodzież przypadłości. Za to powszechnie uosabiane są przez nich atrybuty łączności: tzw. cichy umysł, zadowolenie, witalność, empatia i zakochanie w byciu żywym.

Buszmenom San brakuje jednego „genu”, który definiuje nowoczesność i który jest w każdym z nas. Mam na myśli „gen wojny”.

Nasi przodkowie

Ostatnie badania genetyczne wykazały, że każdy żyjący dziś na Ziemi człowiek pochodzi od Buszmenów San. Ci ludzie są naszymi przodkami. Zastanówcie się nad tym przez chwilę. Zdolność tropienia? Mamy ją w sobie. Po prostu nie została aktywowana. System łączności z przyrodą nie funkcjonuje w pełnym zakresie. Zanim dowiedziałem się, kim są nasi przodkowie, badałem, którzy ludzie mają najlepszą łączność z przyrodą. Bez względu na to, gdzie się wybrałem, wszędzie górą byli Buszmeni – łowcy–zbieracze nie zakładający osad. Okazało się też, że im dalej od Kalahari egzystowały analizowane społeczności, tym mniejszą była ta łączność. Przypominało to pozostawiony, słabnący ślad.

Odkryłem także, iż ludzie najsilniej związani z przyrodą na kontynencie amerykańskim stanowili podzbiór swojej populacji. Gdy ich bliscy zauważyli w dzieciństwie, że posiadają oni predyspozycje do wyjątkowo głębokiej relacji z przyrodą, obejmowali ich odmiennym trybem wychowania. Stawali się zwiadowcami, szamanami lub kimś niosącym brzemię podobnej odpowiedzialności. Na Kalahari wszystkie dzieci wychowywane są tak samo. I każde z nich ostatecznie dysponuje taką samą łącznością.

Przeczytaj koniecznie: Język życia i tajemnicy, Łowcy–zbieracze i mitologia rynku, Ostatnia ofensywa przeciwko obrońcom życia.

Jeśli jest Pani/Pan subskrybentem/stałym czytelnikiem bloga i uznaje moją pracę za wartościową i zasługującą na symboliczne wsparcie, proszę rozważyć możliwość zostania moim Patronem już za 5 zł miesięcznie. Dziękuję.

Tłum. exignorant

Ten wpis został opublikowany w kategorii Poza nadzieją. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.