Praktykując żal

Pierwsza część rozmowy ze Stephenen Jenkinsonem nauczycielem, pisarzem, aktywistą duchowym, rzeźbiarzem, muzykiem i rolnikiem.

Dominująca charakterystyka żalu łączy go ściśle ze sferą uczuć. Zamierzam przedstawić spojrzenie odmienne.

Księgarnie przypominają jeden wielki dział poradników. Na drugim miejscu są zapewne publikacje biznesowe, wyeksponowane w głębi sklepu. Najwięcej wydawnictw „samopomocy” podejmuje temat żalu. Zdumiewające jest, jak szybko zapanowała nań moda, jak nagle zawładnął okładkami i stronami tytułowymi. To właśnie od nich zaczynasz lekturę. Pierwsza przeczytana rzecz gaśnie w świadomości jako pierwsza, gdy zaczynasz kartkować gazetę, zagłębiasz się w szczegóły, prawda? Gdy odwracasz stronę tytułową, nagłówek, który domagał się twojej uwagi, znika. Dokładnie to samo dzieje się z żalem.

Teraz okupuje on stronę główną, ale już sam charakter tej obecności skazuje go na rychłe zapomnienie. Podobnie jest ze wszystkimi dyskusjami o umieraniu i eutanazji. W taki sposób kultura uzależniona od fachowości neutralizuje wszystko, co zdaje się neutralizować tę fachowość – koncentruje się na tych zagadnieniach pozornie i wystarczająco długo, abyś miał pewność, że je „przerobiłeś”, „zaliczyłeś”. Zatem oficjalna linia programowa klasyfikuje żal jako pewną tymczasową kombinację uczuć, która narusza naturalny porządek rzeczy. A ponieważ taki stan utrzymuje się przez pewien czas, nie możesz go zignorować. Jak wszystko ułoży się pomyślnie, znajdziesz skuteczne panaceum i wynurzysz się po drugiej stronie żalu delikatnie wstrząśnięty, ale nie zmieszany. Po tym doświadczeniu będziesz mierzył się z każdym dniem bardziej beztrosko i kompetentnie niż wcześniej. Żal zostaje odprawiony jako kolejny projekt samopomocy.

Chciałbym zaproponować rozumienie alternatywne. A co, jeśli żal jest czymś więcej niż uczuciem? A co, jeśli żal nie jest ingerencją w naturalny porządek rzeczy, tylko wnikliwym rozpoznaniem naturalnego porządku rzeczy? A co, jeśli żal nie jest tymczasowy i gdy składa wizytę, pozostawia ślad tak głęboki i niezatarty, że staje się częścią spojrzenia na rzeczywistość – czyli zdolnością, a nie czymś, co cię paraliżuje? Dokładnie tak rozumiem jego funkcjonowanie. Zasadniczo żal jest podjętym działaniem. Nie padamy jego ofiarą – my go praktykujemy. Co nie oznacza, że nabywamy umiejętność, która pozwoli go znieść i ostatecznie z nim się uporać, byśmy mogli powrócić do… czego? Kondycji, w której można wytrwać bez większej wprawy? W swojej naturze umiejętność rodzi chęć dalszego doskonalenia. Wystarczy, że w niej zasmakujemy. Żal łączy z takim rozumieniem pewien rodzaj pokrewieństwa.

Byliśmy świadkami powstania przemysłu „żalu i straty”. Oba terminy wypowiada się tak, jakby były jednym słowem, jakby stanowiły połączony obowiązek. Musisz dzięki nim skumać, że najtrudniejsza jest strata czegoś lub kogoś. Za dobry przykład posłuży tu umieranie. Gdy umrze ktoś bliski, sięgasz po synonim „stracić”. Czasownikiem tym nazywasz czynność, której jesteś podmiotem. To ty tracisz portfel, a nie odwrotnie. To ty tracisz swojego ojca. Język straty pilnuje, żeby nabycie zdolności doświadczania żalu nie miało miejsca. Do jej rozwinięcia nie może dojść, ponieważ stratę postrzegasz jako coś, co ci wyrządzono – stałeś się jej ofiarą. Nie muszę przypominać, jaką wagę nadaje się dzisiaj wiktymologii – jednemu z wielkich usprawiedliwień i uników, jakie wytworzyła współczesna kultura. Doszło do skrajności, którą trafnie zdefiniował James Shillman: nie ma już żadnej różnicy między wrażeniem bycia maltretowanym a byciem maltretowanym.

Moje pojmowanie, praktykowanie i obserwowanie żalu jako propozycji znikomej i rzadkiej, ujawnia jego zbawienną właściwość. Nie ma ona nic wspólnego z wniebowzięciem. Zbawienie to polega na ponownym rozważeniu znaczenia tego, co nas otacza. Projekt zbawienia – fraza, którą sobie upodobałem – błaga nasze człowieczeństwo, by ujawniło się i wykazało inicjatywą. Wydaje mi się, że to wezwanie ma w dobie obecnej formę żalu. Nie jest on czynnikiem inicjującym przebudzenie, którego potem nie potrzebujemy. Nie jest kubkiem z kawą na wynos. Żal to przebudzenie, którego poszukiwaliśmy, nawet o tym nie wiedząc.

Żal sam w sobie jest umiejętnością bycia człowiekiem. Nie powinien uchodzić za byt, z którym wchodzimy w relację; byt, który oswajamy, by nie ugryzł nas w tyłek. Kultura popularna składa następującą obietnicę: kiedy nabierzesz wprawy i biegłości w żalu, pozostawisz go za sobą – nie będzie ci już potrzebny. Wyobraźmy sobie, że lubisz tenis ziemny. Gra sprawia ci przyjemność. Trening poprawia umiejętności, co zwiększa frajdę. Nie angażujesz się po to, by zaprzestać uprawiania tego sportu, prawda? Do żalu trzeba podejść podobnie. Praktykujesz go w zdyscyplinowany sposób. Czasem za nim podążasz, czasem on podąża za tobą. W obu przypadkach celem jest głębokie zapoznanie, od którego nie możesz już się odwrócić. Żal upomniał się o ciebie – należy do porządku konieczności, nie jest przypadłością i zmartwieniem. Tak więc nie chodzi o to, by przyciąć mu pazury i trzymać go na kolanach niczym pudelka.

W czasach średniowiecza, zwłaszcza w Europie północnej, podczas monastycznej kontemplacji, która zaczynała się wieczorem, trwała przez całą noc i kończyła o brzasku, przechodziłeś przez określone stadia stopniowego przebudzenia. Słyszałem, że jednym z takich ćwiczeń było powtarzanie łacińskiego terminu lacrimae rerum, który bez trudu przetłumaczymy jako łzy we wszystkich rzeczach. Nie wypowiadano tych słów po to, by łzy osuszyć. Słowa te rozpoznawały i wyrażały istotny fakt egzystencji: koniec jest niezbędny, by wszystko mogło trwać dalej. Odwiedza on ludzi w postaci świadomości naszego indywidualnego kresu, który dopiero nadejdzie, oraz możliwości pogłębienia życia jako konsekwencji uzmysłowienia sobie, iż jest ono bardzo ograniczone w czasie. Waga tego wszystkiego przenika codzienność jako część wspomnianego przebudzenia.

Zaburzenia i udręka zaczynają ogarniać również nasz zakątek globu. Niektórzy z nas ubolewają nad tym, że nie postępowaliśmy inaczej. Istnieje z tego powodu poczucie winy na poziomie gatunkowym. W.H. Auden ujął to trafnie i bezlitośnie: Wolimy raczej poddać się zrujnowaniu, niż zmienić siebie, wolimy umrzeć w trwodze, niż wspiąć się na krzyż chwili i dopuścić do tego, by umarły nasze złudzenia. Kiedy zdołasz poradzić sobie z mizantropią, uznając ją za kolejną wersję egocentryzmu, być może uznasz, iż mogliśmy postępować inaczej. Skoro tak, to dlaczego nasze losy potoczyły innym torem? Czy przyczyną jest jakiś feler? A może nie byliśmy zdolni postępować inaczej, ponieważ nie skorzystaliśmy z wielu dostępnych opcji? Zdanie sobie sprawy z trybu naszego dotychczasowego postępowania jest żalem i przebudzeniem, o którym mówię.

Stephen Jenkinson zrewolucjonizował pojmowanie śmierci w Kanadzie i Ameryce Północnej. Jako dyrektor programu badań w jednym z czołowych kanadyjskich szpitali oraz adiunkt na znanej kanadyjskiej uczelni medycznej, prowadził konsultacje na rzecz opieki paliatywnej i hospicjów. Przez wiele lat pracował z osobami umierającymi i ich rodzinami. Dzisiaj prowadzi Orphan Wisdom School – dom nauczania i uczenia się głębokiego życia i tworzenia kultury zakorzenionej w historii, czerpiącej z mądrości przodków, ludów rdzennych. Stephen ukończył Uniwersytet Harvarda (teologia) i Uniwersytet w Toronto (praca społeczna).

Tłumaczenie: exignorant

Ten wpis został opublikowany w kategorii Poza nadzieją. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.