Ziemia przeludniona przez ‚Homo colossus’

„Konsumpcja została nam zaszczepiona przez propagandę jako wewnętrzny przymus.” Noam Chomsky

tomWersja oryginalna artykułu

20 kwietnia 2014

Czy obywatele uprzemysłowionych państw konsumpcyjnych posiadają autorytet moralny, aby pouczać świat na temat przeludnienia, identyfikując je jako podłoże wszystkich światowych problemów? William Catton ukuł termin Homo colossus, aby opisać mieszkańców świata uprzemysłowionego, których zużycie zasobów jest nieproporcjonalnie większe niż ludzi w tzw. świecie nierozwiniętym:

Przez ponad dwa stulecia mnożące się frakcje rosnącej populacji Homo sapiens zaopatrywały się w coraz więcej mechanicznych mięśni – stając się Homo collosus, protetycznymi olbrzymami z monstrualnym apetytem na surowce naturalne, niebywałą mobilnością i gigantycznymi potrzebami zbytu.

Zbiorniki paliwa naszej maszynerii są brzuchami Homo colossus. Ich wypełnienie wymaga wydobycia podziemnych depozytów węgla, ropy naftowej i gazu naturalnego, których przeogromne ilości pogrzebały (uprzednio atmosferyczny) węgiel. To, co określamy mianem „postępu” pociąga za sobą eskalację zapotrzebowania na energię kopalną. Nasze „zaopatrujące w energię” korporacje nie produkują tych paliw; po prostu je odkopują. To prehistoryczne organizmy wyprodukowały je poprzez fotosyntezę miliony lat temu. Zapasy zakopanego węgla są skończone. „Surowce” te nie są odnawialne w skali ludzkiego czasu.

W swojej książce Endgame Derrick Jensen zaznacza, że argument przeludnienia traci znaczenie poza kontekstem poziomu konsumpcji:

[…] Same liczby są bez znaczenia. To wyrządzane szkody są istotne. Innym sposobem na omawianie tej kwestii jest zwrócenie uwagi na język: przeludnienie, zerowy wzrost ludności. Jakże inny byłby nasz dyskurs, gdybyśmy mówili o nadkonsumpcji i zerowym wzroście konsumpcji? Oczywiście zmiana w dyskursie nie nastąpi, ponieważ zerowy wzrost konsumpcji zniszczyłby gospodarkę kapitalistyczną.

Stany Zjednoczone stanowią mniej niż 5% populacji świata, a mimo to zużywają ponad jedną czwartą globalnych zasobów naturalnych i produkują jedną czwartą zanieczyszczenia i odpadów. Jeśli porównamy przeciętnego obywatela Ameryki z przeciętnym obywatelem Indii, odkryjemy, że Amerykanin zużywa 50 razy więcej stali, 56 razy więcej energii, 170 razy więcej syntetycznej gumy, 250 razy więcej silnikowego paliwa i 300 razy więcej plastiku. Mimo to nasze obrazy przeludnienia zazwyczaj nie przedstawiają tych, którzy wyrządzają najwięcej szkód, głównych sprawców (przecież członków amerykańskiej klasy średniej nie może być za dużo, prawda?), ale ich główne (ludzkie) ofiary. […]

Jeśli przyjrzymy się, kto faktycznie pcha środowisko naturalne ku upadkowi pod względem poziomu konsumpcji, staje się liczbowo jasne, że faktycznymi niszczycielami planety nie są społeczeństwa Trzeciego Świata, ale pożeracze energii cywilizacji przemysłowej prowadzący swoje SUV-y, sprawdzający portfele inwestycyjne w internecie i kiwający palcem na stłoczone masy, spędzone do mega-miast, ponieważ globalizacja pozbawiła je tradycyjnych środków utrzymania.

Wskaźniki rozwoju Banku Światowego [nr 1 i nr 2] natychmiast uwidaczniają, że 10% populacji świata z najwyższym dochodem, około 700 milionów ludzi, odpowiada za ten problem w przeważającej części. Należy pamiętać, że nie jest to wyłącznie kwestia bogatych państw. Bardzo zamożni ludzie mieszkają w niemalże wszystkich krajach świata – najbardziej majętnym człowiekiem na Ziemi jest Meksykanin, zaś wśród osób o wartości netto powyżej 100 milionów dolarów więcej jest Azjatów niż Amerykanów. Z perspektywy globalnej biedni w zasadzie nie mają związku z problemem wykorzystania zasobów i zanieczyszczenia. Szacuje się, że 40% najuboższych ludzi świata konsumuje mniej niż 5% zasobów naturalnych. 20% najbiedniejszych, około 1.4 miliarda ludzi, zużywa mniej niż 2% zasobów. Gdyby miliard najuboższych miał jakimś sposobem jutro zniknąć, miałoby to ledwie zauważalny wpływ na globalne wykorzystanie zasobów naturalnych i zanieczyszczenie środowiska. (To właśnie biedne kraje z wysokim przyrostem populacji emitują najmniej gazów cieplarnianych per capita). Tymczasem wykorzystanie zasobów i zanieczyszczenie byłoby można zredukować o połowę, gdyby najzamożniejsze 700 milionów ludzi zaadaptowało przeciętny światowy poziom życia.

Zatem zmuszeni jesteśmy stwierdzić, że kiedy rozważymy globalne zużycie zasobów i degradację środowiska, „problem populacji” rzeczywiście istnieje. Ale nie chodzi o przeludnienie wśród najuboższych, ale raczej w szeregach bogatych żyjących wystawnie i konsumujących za dużo. Dlatego programy kontroli urodzeń w krajach ubogich lub inne środki na obniżenie liczby ludności w tych regionach nie pomogą zaradzić wielkim problemom globalnego zużycia surowców i wyniszczania środowiska. [link]

To bogaci pozostawiają na Ziemi nieporównanie największy ekologiczny ślad:

Budżetowe Biuro Kongresu szacuje, że emisja dwutlenku węgla górnego kwintyla jest ponad trzykrotnie większa niż dolnego. Nawet w stosunkowo egalitarnej Kanadzie górny decyl dochodów ma ślad mobilności dziewięć razy większy od najniższego, ślad dóbr konsumpcyjnych większy czterokrotnie, a ogólny ślad ekologiczny większy o dwa i pół raza. Podróże lotnicze są często wskazywane jako jedno z najszybciej rozwijających się źródeł emisji dwutlenku węgla, jednakże powodem nie jest po prostu „demokratyzacja nieba” przez tanich przewoźników – popularność latania naprawdę eksplodowała wśród hiper-mobilnych bogaczy. Zatem w Europie Zachodniej ślad transportowy najlepiej zarabiających jest o 250% większy od śladu ubogich. Globalne emisje dwutlenku węgla są szczególnie nierówne: 500 milionów ludzi o najwyższych dochodach, stanowiących około 8% ludności świata, odpowiada za 50% wszystkich emisji. To globalna elita, której przedstawicieli znajdziemy praktycznie we wszystkich krajach świata.

Oto cytat z artykułu Devona G. Peny, który w oparciu o przemyślaną argumentację wyjaśnił egoistyczną i zakłamaną postawę przyjmowaną przez kapitalistyczne kraje uprzemysłowione wobec kwestii przeludnienia. Główne przyczyny prowadzące ludzkość do wymarcia są całkowicie pomijane:

W debatach o zmianie klimatu argumenty o przeludnieniu mają opóźnić wprowadzenie strukturalnych zmian na [globalnej] Północy i Południu związanych z odejściem od wydobycia i wykorzystania paliw kopalnych; wyjaśnić niezdolność rynków węglowych do rozwiązania problemu; uzasadnić spotęgowane i zwielokrotnione interwencje w krajach uznanych za trapione nadwyżką ludności; usprawiedliwić te interwencje, gdy powodują dalszą degradację środowiska, migrację lub konflikt. Sama w sobie teoria populacji jest czymś więcej niż teorią lub zasadą. Jest to przede wszystkim polityczna strategia, która przesłania relacje władzy między różnymi grupami społecznymi – na poziomie lokalnym, krajowym, globalnym – i równocześnie usprawiedliwia polityczne powiązania, które umożliwiają pewnym grupom dominować nad innymi pod względem strukturalnym: mężczyznom nad kobietami, obszarnikom nad szaraczkami lub „nas” nad „nimi”. Zabierający głos nigdy nie cierpią na przeludnienie, zawsze dotyczy ono Innych.

To częściowo tłumaczy, dlaczego ci uznawani za nadwyżkę nie czerpią zysków z dalszego wydobycia paliw kopalnych – są najbardziej poszkodowanymi zarówno przez tę praktykę, jak i zmianę klimatu.

PKB i pieniądze są ścisłe powiązane ze zużyciem energii i emisjami dwutlenku węgla. Zmiana klimatu jest największym zagrożeniem dla ludzkości, a nasz model gospodarczy i rozrzutny styl życia obrały kolizyjny kurs na katastrofę. Realistyczne rozwiązania wymagają konfrontacji ze źródłem problemu, a nie objawami. Geoinżynieria, system handlu uprawnieniami do emisji dwutlenku węgla oraz GMO są techno-kapitalistycznym panaceum na zmianę klimatu. Koncentrowanie się na przeludnieniu ignoruje system społeczno-gospodarczy stojący za eksploatacją i destrukcją.

Nie dziwi jednak fakt, iż pogarszająca się sytuacja klimatyczna nie przypisywana jest często nieustającemu wydobyciu paliw kopalnych, lecz zbyt licznej populacji. Ilekroć przedmiotem sporu są globalne kryzysy środowiskowe, ubóstwo Trzeciego Świata lub globalny głód; ilekroć dyskutowany jest konflikt, migracja lub wzrost gospodarczy – ekonomiści, demografowie, planiści, korporacyjni finansiści i polityczni mędrkowie (przynajmniej na Północy) regularnie przywołują kwestię przeludnienia.

Ponad 200 lat temu, w czasach ogromnych wstrząsów społeczno-politycznych, gospodarczych oraz nędzy w Anglii – wywołanej przez zakaz dostępu do wspólnych gruntów i lasów, od których zależała chłopska egzystencja – wolnorynkowy ekonomista Thomas Malthus napisał historyjkę o interakcji przyrody i ludzi. Puentą była matematyczna analogia do dysproporcji między wzrostami liczebności populacji i dostępnej ilości pożywienia. Zaprzęgając politykę do matematyki, przedstawił nieprawdziwie neutralną serię argumentów promujących nową poprawność polityczną – tę, która odmawia wszystkim wspólnych praw do zapewnienia środków utrzymania i sankcjonuje prawa i wyższość „uprzywilejowanych” nad „nieuprzywilejowanymi”, a rynek czyni arbitrem przywilejów. Biedni byli biednymi, ponieważ brakowało im powściągliwości i dyscypliny, nie zaś z powodu prywatyzacji. Taka jest istota argumentu przeludnienia.

Dzisiaj wiele branż przemysłu używa tej samej argumentacji, aby skolonizować przyszłość z myślą o partykularnych interesach i sprywatyzować wspólne dobra. W rolnictwie dyskutuje się przykładowo, że dodatkowe usta do wykarmienia na Południu spowodują globalny głód, chyba że firmy biotechnologiczne uzyskają prawo do opatentowania i modyfikowania genetycznego nasion. W odniesieniu do wody coraz liczniejszą rzeszę spragnionych mieszkańców slumsów uznaje się za zagrożenie wojnami o wodę, chyba że jej zasoby przekazane zostaną sektorowi prywatnemu. A w materii klimatu mówi się nam, że mrowie Chińczyków i Hindusów spowoduje zatopienie całych miast poprzez emisję gazów cieplarnianych, chyba że zanieczyszczającym [środowisko] koncernom przyznane zostaną prawa własności atmosfery za sprawą systemów handlu i równoważenia emisji związków węgla. Są to narzędzia oficjalnego podejścia do kryzysu klimatycznego, którego celem jest zbudowanie globalnego rynku emisji węglowych o wartości bilionów dolarów.

Dwa wieki temu Malthus zmuszony był przyznać, że jego matematycznych i geometrycznych serii wzrostów ilości pożywienia i liczby populacji nie zaobserwowano w żadnym ze społeczeństw. Skonstatował, że jego „potęga liczby” była tylko obrazem – wyznanie potwierdzone od tamtej pory przez demografów. I od ponad 200 lat jego teoria i argumenty – o tym, że to liczba osób powoduje niedobory zasobów naturalnych – obalone są nieustannie przez dowody, iż każdy problem przypisywany liczebności ludzkiej populacji można w bardziej przekonujący sposób wytłumaczyć społeczną nierównością lub ambiwalencją statystycznej korelacji.

Największym osiągnięciem Malthusa było w rzeczywistości przesłonięcie źródeł ubóstwa, nierówności i degradacji środowiska. Mentalność „wojna-pokój”, wygenerowana przez prognozy napędzanej niedoborami apokalipsy, zawsze odwracała uwagę od niewygodnej społecznej i środowiskowej historii zdyskredytowanych strategii politycznych i projektów – znacznie ważniejszy aspekt, na którym skupia się badanie.

Często z dyskusji o zwalczaniu niedożywienia i głodu wyłącza się przykładowo chorą dystrybucję światowej podaży żywności, nieuczciwe pozyskiwanie ziemi, politykę handlową, przeznaczanie gruntów na biopaliwa lub produkcję w ramach mechanizmu równoważenia emisji węglowych, nierówny dostęp do pieniędzy na zakup żywności i spekulację surowcami.

Ponad miliard ludzi nie ma dostępu do bezpiecznej wody pitnej, ponieważ woda – podobnie jak jedzenie – płynie do jednostek dysponujących największą siłą przetargową: na pierwszym miejscu jest przemysł i wielcy plantatorzy, potem są bogatsi konsumenci, a na końcu ludzie ubodzy, których woda zanieczyszczana jest ściekami przemysłowymi, eksportowana w produktach spożywczych lub wylewana do rynsztoka wskutek konsumpcyjnego marnotrawienia przez innych. [link]

Oczywiście możemy zawsze zwolnić się od odpowiedzialności mówiąc, że ludzie stymulowani przez nikczemne popędy biologiczne są z natury agresywni, egoistyczni i hierarchiczni. Winę za naszą konsumpcję paliw kopalnych możemy przypisać teorii optymalnego żerowania i zabójczej mutacji wyższej inteligencji. Nasze autodestrukcyjne zachowania możemy usprawiedliwić ewolucyjnymi martwymi polami – wadliwymi układami mózgu z licznymi uprzedzeniami poznawczymi i niezdolnością postrzegania długoterminowych zagrożeń takich jak zmiana klimatu. Można stwierdzić, że „złożone globalne systemy ludzkie” są poza kontrolą i dlatego nie ma sposobu na ich przeobrażenie lub zatrzymanie. Innymi słowy możemy racjonalizować bezczynność i demonstrować liczne powody tłumaczące naszą bezradność, kiedy ludzki system gospodarczy pędzi w stronę przepaści. Jako że masy zaczynają rozpoznawać prawdziwe oblicze systemu, utrzymanie fasady jest coraz trudniejsze. Mantra „tak być musi” staje się dla większości przekleństwem, a jej kontynuacja z pewnością będzie wyrokiem śmierci dla wszystkich. ♦♦♦

Badanie przeprowadzone przez uczonych z Australii, Szwajcarii i Wielkiej Brytanii, opublikowane 19 czerwca 2020 r. w Nature Communications, mogłoby posłużyć za epitafium cywilizacji przemysłowej. Jego wynik potwierdził, że za postępującym upadkiem środowiska planety stoi przede wszystkim konsumpcyjny styl życia mieszkańców krajów najbogatszych. Dominujący, napędzany wzrostem i akumulacją kapitału system operacyjny gospodarki globalnej doprowadził do ogromnego wzrostu nierówności społecznej, niestabilności finansowej, zużycia zasobów i presji środowiskowej, od której zanika ziemskie życie. Według analizy 10% najlepiej zarabiających ludzi świata odpowiada za 25-43% destrukcji planetarnego środowiska życia. W przypadku 10% najbiedniejszych odsetek ten wynosi 3–5%. Zielona konsumpcja ani postęp technologiczny nie mogły zapobiec rozgrywającym się katastrofom. Nawet gdyby nie została przekroczona większość punktów krytycznych systemu klimatycznego Ziemi i wciąż możliwe było podjęcie działań, które poprawiłyby sytuację, zamożne społeczeństwa odrzuciłyby wymaganą skalę redukcji swoich przywilejów. Szacunki dotyczące niezbędnego zmniejszenia zużycia zasobów i energii w krajach majętnych – prowadzącego do równoczesnego spadku PKB o podobnej wielkości – wynoszą od 40 do 90%, napisali w podsumowaniu autorzy.

Tłumaczenie: exignorant

Ten wpis został opublikowany w kategorii Gospodarka, finanse, surowce i energia. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.