N. Chomsky: Czy świat jest zbyt wielki, aby upaść? Kontury globalnego porządku (cz. II)

Autor: Noam Chomsky (TomDispatch)

21 kwietnia 2011

Część pierwsza eseju znajduje się tutaj

Irańskie i chińskie „zagrożenia”

Powstanie demokratyczne w świecie arabskim jest czasem porównywane z Europą Wschodnią roku 1989, ale w oparciu o wątpliwe uzasadnienia. W 1989 demokratyczna rewolta była tolerowana przez Rosjan i wspierana przez zachodnie siły zgodnie ze standardową doktryną: w widoczny sposób odpowiadała gospodarczym i strategicznym zamysłom i dlatego stanowiła szlachetne, nad wyraz poważne osiągnięcie, w przeciwieństwie do toczących się w tym samym czasie zmagań „o obronę fundamentalnych praw człowieka” w Ameryce Centralnej – słowa zamordowanego arcybiskupa El Salvador, jednej z setek tysięcy ofiar sił militarnych uzbrojonych i wyszkolonych przez Waszyngton. Przez te wszystkie straszliwe lata na Zachodzie nie było żadnego Gorbaczowa i nie ma go dzisiaj. Nie bez kozery władza Zachodu zachowuje antagonistyczne nastawienie wobec demokracji w świecie arabskim.

Doktryny Wielkiego Obszaru nadal znajdują zastosowanie we współczesnych kryzysach i konfrontacjach. W zachodnich kręgach politycznej strategii i komentarzach politycznych uważa się, że zagrożenie ze strony Iranu stanowi największe niebezpieczeństwo dla światowego porządku i dlatego na nim musi ogniskować się polityka zagraniczna USA, przy aprobacie grzecznie podążającej z tyłu Europy.

Czym w istocie jest irańskie zagrożenie? Autorytatywnej odpowiedzi dostarcza Pentagon i wywiad Stanów Zjednoczonych. W zeszłorocznym raporcie o globalnym bezpieczeństwie wyraźnie dają do zrozumienia, że zagrożenie nie ma charakteru militarnego. Stwierdzają, że wydatki wojskowe Iranu są „stosunkowo niskie w porównaniu z resztą regionu.” Militarna doktryna kraju jest wyłącznie „obronna w swoim charakterze, opracowana z intencją spowolnienia inwazji i wymuszenia dyplomatycznego rozwiązania ewentualnej agresji.” Iran posiada zaledwie „ograniczoną zdolność, aby użyć siły poza swoimi granicami.” W odniesieniu do opcji atomowej, „Irański program nuklearny i gotowość zachowania otwartej możliwości budowy broni jądrowej stanowią zasadniczą część strategii odstraszającej.” Same cytaty.

Brutalny, klerykalny reżim bez wątpienia stanowi zagrożenie dla własnych obywateli, ale specjalnie nie dystansuje pod tym względem sojuszników USA. Jednakże zagrożenie leży gdzie indziej i rzeczywiście jest złowieszcze. Jeden z elementów to potencjalny mechanizm samoobrony Iranu, niedozwolona praktyka suwerenności, która może zakłócić amerykańską swobodę działania w regionie. Oczywiste jest, dlaczego Iran miałby zabiegać o pozyskanie zdolności odstraszania; za wyjaśnienie wystarczy rzut oka na bazy wojskowe i potencjał nuklearny w regionie.

Siedem lat temu izraelski historyk wojskowy Martin van Creveld napisał, że „Świat obserwował, jak Stany Zjednoczone zaatakowały Irak; okazało się, że bez żadnego uzasadnienia. Gdyby Irańczycy nie próbowali zbudować broni nuklearnej, byliby szaleńcami,” zwłaszcza, kiedy stale zagraża im napaść będąca pogwałceniem Karty ONZ. Pozostaje kwestią otwartą, czy do tego dążą; prawdopodobnie tak.

Jednakże zagrożenie ze strony Iranu wykracza daleko poza odstraszanie. Kraj dąży również do rozszerzenia swoich wpływów na państwa ościenne – akcentuje Pentagon i wywiad – aby w ten sposób „zdestabilizować” region (w technicznej terminologii dyskursu polityki zagranicznej). Inwazja USA i okupacja wojskowa sąsiadów Iranu jest „stabilizacją.” Wysiłki Iranu, aby rozszerzyć swoje wpływy na te kraje są „destabilizacją” i w związku z tym uznawane za nieuprawnione.

Takie użycie terminów jest rutynowe. Zatem James Chace, czołowy analityk polityki zagranicznej, właściwie używał terminu „stabilizacja” w sensie technicznym, kiedy wyjaśniał, że aby osiągnąć „stabilizację” w Chile, należy „zdestabilizować” kraj (poprzez obalenie wybranego rządu Salvadora Allende i zainstalowanie dyktatury generała Augusto Pinocheta). Zgłębienie innych kwestii dotyczących Iranu jest równie interesujące, ale być może to wystarczy, aby ujawnić przewodnie zasady oraz ich status w imperialnej kulturze. Jak podkreślali planiści Franklina Delano Roosevelta, u zarania współczesnego systemu światowego, Stany Zjednoczone nie mogą tolerować „jakichkolwiek praktyk suwerenności,” które kolidują z ich globalnym projektem.

Ameryka i Europa są zjednoczone w karaniu Iranu za to, że zagraża stabilizacji, lecz pożytecznie jest przypomnieć jak bardzo są w tym odosobnione. Kraje niesprzymierzone energicznie popierały prawo tego kraju do wzbogacania uranu. Arabska opinia publiczna w regionie mocno sprzyja irańskiej broni nuklearnej. Znacząca regionalna potęga, Turcja, głosowała w Radzie Bezpieczeństwa przeciwko ostatniemu, zainspirowanemu przez USA wnioskowi o zastosowanie sankcji, czyniąc to wspólnie z Brazylią, najbardziej podziwianym krajem Południa. Ich nieposłuszeństwo doprowadziło do ostrej reprymendy, zresztą nie po raz pierwszy: Turcja została ostro potępiona w 2003 roku, kiedy rząd poddał się woli 95% populacji i odmówił udziału w inwazji na Irak, demonstrując tym samym słabe zrozumienie demokracji w stylu zachodnim.

Po swoim zeszłorocznym występku w Radzie Bezpieczeństwa, Turcja została ostrzeżona przez Philipa Gordona – najbardziej biegłego w sprawach europejskich dyplomatę Obamy – że musi „zademonstrować swoje zaangażowanie w partnerstwo z Zachodem.” Uczony z Rady Stosunków Zagranicznych zapytał, „Jak utrzymamy Turków na właściwym torze?” – aby wypełniali rozkazy, jak na dobrych demokratów przystało. Prezydent Brazylii Lula został skarcony w nagłówku The New York Times, że podjęty przezeń wspólnie z Turcją wysiłek znalezienia rozwiązania kwestii wzbogacenia uranu poza ramami wpływów USA jest „plamą na dziedzictwie brazylijskiego przywódcy.” W skrócie: rób, co ci każemy, bo w przeciwnym razie…

Interesującą dygresją, skutecznie zatuszowaną, jest to, że porozumienie Iran-Turcja-Brazylia zostało z góry zaaprobowane przez Obamę – przypuszczalnie przy założeniu, że zawiedzie – dostarczając ideologiczną broń przeciwko Iranowi. Kiedy powiodła się, aprobata zmieniła się w naganę i Waszyngton przeforsował rezolucję Rady Bezpieczeństwa tak słabą, że ochoczo podpisały ją Chiny – i teraz są upominane za podporządkowanie się postanowieniom rezolucji, a nie jednostronnym dyrektywom Waszyngtonu; przykładowo w aktualnym numerze Foreign Affairs.

Podczas gdy Stany Zjednoczone mogą – choć z niesmakiem – tolerować tureckie nieposłuszeństwo, Chiny zignorować jest trudniej. Prasa ostrzega, że „chińscy inwestorzy i handlowcy wypełniają próżnię w Iranie, ponieważ firmy z wielu innych krajów, zwłaszcza z siedzibami w Europie, wycofują się; „Chiny zwiększają swoją dominującą rolę zwłaszcza w przemysłach energetycznych Iranu.” Waszyngton reaguje z dozą desperacji. Departament Stanu ostrzegł Chiny, że jeżeli chcą zostać zaakceptowane przez społeczność międzynarodową – termin techniczny odnoszący się do Ameryki i kogokolwiek, kto się z nią akurat zgadza – wówczas nie wolno im „unikać i uchylać się od międzynarodowych obowiązków, które są jasne”: mianowicie wykonywania rozkazów USA. Mało prawdopodobne, aby Chiny były pod wrażeniem.

Duży niepokój budzi także rosnące zagrożenie militarne ze strony Chin. Badania przeprowadzone niedawno przez Pentagon sprowokowały ostrzeżenie, że budżet wojskowy Chin zbliża się do „jednej piątej kwoty, jaką Pentagon wydał, aby przeprowadzić i obsłużyć wojny w Iraku i Afganistanie” – oczywisty ułamek budżetu wojskowego USA. Chińska ekspansja sił militarnych może „wykluczyć zdolność operowania Amerykańskich okrętów wojennych na międzynarodowych wodach u wybrzeży kraju,” dodał The New York Times.

To znaczy u wybrzeży Chin; nie zgłoszono jeszcze propozycji, że Stany Zjednoczone powinny wyeliminować własne siły wojskowe, które odmawiają okrętom wojennym Chin dostępu do Karaibów. Demonstrowany przez Chiny brak zrozumienia reguł międzynarodowej uprzejmości ilustrują ponadto ich obiekcje wobec planów włączenia zaawansowanego, atomowego lotniskowca George Washington do ćwiczeń marynarki odbywanych kilka kilometrów od wybrzeża Chin; jednostki przypuszczalnie posiadającej zdolność zaatakowania Pekinu.

Tymczasem Zachód rozumie, że wszystkie podobne operacje USA są podejmowane w obronie stabilizacji i własnego bezpieczeństwa. Liberalny periodyk The New Republic wyraża swoje zaniepokojenie, że „Chiny skierowały dziesięć okrętów wojennych przez międzynarodowe wody ku brzegom japońskiej wyspy Okinawa.” W rzeczy samej, to prowokacja – w odróżnieniu od przemilczanego faktu, iż Waszyngton przeobraził wyspę w ważną militarną bazę wbrew woli żarliwie protestujących mieszkańców Okinawy. To nie uchodzi za prowokację zgodnie ze standardową zasadą, że jesteśmy właścicielami świata.

Pomijając głęboko zakorzenioną imperialną doktrynę, sąsiedzi Chin mają uzasadnione powody, aby obawiać się ich rosnącej potęgi militarnej i komercyjnej. I chociaż arabska opinia publiczna popiera irański program broni nuklearnej, my nie powinniśmy tego czynić. Literatura polityki zagranicznej pełna jest propozycji jak przeciwstawić się zagrożeniu. Jeden oczywisty sposób dyskutowany jest sporadycznie: praca nad ustanowieniem w regionie strefy wolnej od broni nuklearnej (NWFZ: nuclear-weapons-free zone). Kwestia ta wypłynęła (raz jeszcze) na majowej konferencji ONZ poświęconej Traktatowi o Nierozprzestrzenianiu Broni Jądrowej (NPT: Non-Proliferation Treaty). Egipt, stojący na czele 118 narodów tworzących Ruch Państw Niezaangażowanych, wezwał do negocjacji nad NWFZ na Bliskim Wschodzie, co zostało uzgodnione przez Zachód – ze Stanami Zjednoczonymi włącznie – podczas konferencji rewizyjnej na temat NPT w 1995.

Międzynarodowe poparcie jest tak przytłaczające, że Obama udzielił formalnej zgody. To piękna idea – poinformował uczestników konferencji Waszyngton – ale nie na teraz. Ponadto Stany Zjednoczone dały wyraźnie do zrozumienia, że Izrael musi być z inicjatywy wyłączony: żadna propozycja nie może wymagać, aby nuklearny program Izraela znalazł się pod auspicjami Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej i ujawnione zostały informacje na temat „izraelskich obiektów i działań.” I to by było tyle w temacie tej metody rozwiązania irańskiego zagrożenia nuklearnego.

Prywatyzując planetę

Podczas gdy doktryna Wielkiego Obszaru nadal dominuje, zdolność jej implementacji słabnie. Szczyt swojej potęgi Stany Zjednoczone osiągnęły po II Wojnie Światowej, będąc wówczas w posiadaniu dosłownie połowy światowego bogactwa. Jednakże zanikło to naturalnie, kiedy inne gospodarki przemysłowe podniosły się z ruin wojennego zniszczenia, a dekolonizacja obrała swój bolesny kurs. Przed nadejściem wczesnych lat 70-tych udział USA w globalnym bogactwie zmniejszył się do około 25%, a przemysłowy świat stał się trójbiegunowy: Ameryka Północna, Europa i Azja Wschodnia (wówczas opierająca się na Japonii).

W latach 70-tych nastąpił również ostry zwrot gospodarki USA w stronę kapitalizmu finansowego i eksportu produkcji. Różnorakie czynniki zbiegły się, aby stworzyć błędne koło radykalnej koncentracji bogactwa, przede wszystkim w górnym ułamku 1% populacji – skupiającym głównie prezesów, menadżerów funduszy hedgingowych i tym podobnych. To prowadzi do koncentracji władzy politycznej, czego konsekwencją są strategie państwowe zwiększające gospodarczą koncentrację: polityki fiskalnej, zasad korporacyjnego zarządzania, deregulacji i wielu innych. W międzyczasie koszty kampanii wyborczych wystrzeliły, wprowadzając partie w kieszenie skoncentrowanego kapitału, w coraz większym stopniu finansowego: Republikanie trafili tam odruchowo, Demokraci – którzy niegdyś zwykli być umiarkowanymi Republikanami – tuż za nimi.

Wybory stały się farsą zawiadywaną przez przemysł public relations. Po swoim zwycięstwie w 2008 roku Obama zdobył nagrodę tego przemysłu za najlepszą kampanię marketingową sezonu. Kadra kierownicza była w stanie euforii. W prasie biznesowej jej przedstawiciele wyjaśniali, że od czasu Ronalda Reagana kandydatów promują tak samo, jak inne towary, ale rok 2008 był ich największym osiągnięciem i zmieni styl na korporacyjnych salonach. Oczekuje się, że wybory 2012 będą kosztować 2 miliardy dolarów, głównie z korporacyjnych środków. Nic więc dziwnego, że Obama na najważniejsze stanowiska wybiera liderów biznesu. Opinia publiczna jest rozgniewana i sfrustrowana, ale dopóki trwa zasada Muashera, dopóty nie będzie to miało żadnego znaczenia.

Podczas gdy bogactwo i władza uległy wąskiej koncentracji, realne dochody większej części populacji uległy stagnacji i ludzie egzystują ze zwiększoną liczbą godzin pracy, zadłużeniem oraz inflacją majątku – regularnie niszczeni przez finansowe kryzysy, które rozpoczęły się wraz z procesem rozmontowania aparatu regulacji we wczesnych latach 80-tych.

Nie jest to w żadnym razie problematyczne z perspektywy bogaczy, którzy korzystają z polisy ubezpieczeniowej rządu określanej mianem „zbyt wielcy, aby upaść.” Banki oraz firmy inwestycyjne mogą dokonywać ryzykownych, sowicie wynagradzanych transakcji, a kiedy system spotka nieunikniony krach, mogą pobiec do państwa-niani po bezzwrotny pakiet pomocowy ufundowany przez podatników – trzymając się kurczowo swoich egzemplarzy dzieł Friedricha Hayeka i Miltona Friedmana.

Jest to regularny proces od czasu prezydentury Reagana; każdy kryzys bardziej ekstremalny od poprzedniego – to znaczy dla państwowej populacji. Obecnie rzeczywiste bezrobocie wśród większości obywateli znajduje się na poziomie Wielkiego Kryzysu, a tymczasem Goldman Sachs, jeden z głównych architektów aktualnego kryzysu, jest bogatszy niż kiedykolwiek. Właśnie dyskretnie ogłosił 17.5 mld dolarów wyrównania za rok miniony; dyrektor naczelny Lloyd Blankfein odbierze premię w kwocie 12.6 mln dolarów, a jego podstawowa pensja wzrośnie więcej niż trzykrotnie.

Skupienie uwagi na podobnych faktach nie miałoby sensu. Wobec czego propaganda musi postarać się zrzucić winę na innych – w ostatnich tygodniach są nimi pracownicy sektora publicznego – ich szalone pensje, nieprzyzwoicie wysokie emerytury i tak dalej: fantazja modelowana na reaganowskim wizerunku ciemnoskórych matek podwożonych własnymi limuzynami po odbiór zasiłków – i innych wizerunkach, o których wspominać nie ma potrzeby. Wszyscy musimy zacisnąć pasa; to znaczy prawie wszyscy.

Nauczyciele stają się szczególnie dobrym celem, co jest częścią wysiłków obliczonych na zniszczenie państwowego systemu edukacji – od przedszkoli po uniwersytety – poprzez prywatyzację; raz jeszcze rozwiązanie korzystne dla bogaczy, ale katastrofa dla społeczeństwa i długoterminowej kondycji gospodarki. Jednakże jest to jeden z ‘efektów zewnętrznych’, który spycha się na stronę tak długo, jak dominują rynkowe zasady.

Innym wdzięcznym celem, jak zawsze, są emigranci. Byli nim faktycznie od początku historii USA, szczególnie w czasach gospodarczej zapaści. Sytuację pogarsza obecnie poczucie, że zabierają nam kraj: populacja białych wkrótce stanie się mniejszością. Można zrozumieć gniew skrzywdzonych jednostek, ale okrucieństwo prowadzonej polityki jest szokujące.

Kim są brani na cel emigranci? We wschodnim Massachusetts, gdzie mieszkam, wielu z nich to Majowie uciekający przed etniczną rzezią na wyżynach Gwatemali, dokonywaną przez ulubionych zabójców Reagana. Inni są meksykańskimi ofiarami Nafty Clintona (NAFTA), jednego z tych wyjątkowych rządowych porozumień, które zdołało skrzywdzić pracujących ludzi w każdym z trzech uczestniczących w nim krajów. Kiedy Nafta została przepchnięta przez Kongres przy społecznym sprzeciwie w 1994 roku, Clinton zainicjował też militaryzację amerykańsko-meksykańskiej granicy, dotychczas zupełnie otwartej. Rozumiano, że meksykańscy compensitos nie mogą konkurować z intensywnie subsydiowanym amerykańskim agrobiznesem i że meksykańskie firmy nie wytrzymają konkurencji z amerykańskimi przedsiębiorstwami multinarodowymi, którym należy przyznać „narodowe traktowanie,” na mocy oznaczonych mylną etykietą porozumień o wolnym handlu – przywilej nadany wyłącznie osobom prawnym, a nie tym z krwi i kości. Nic więc dziwnego, że środki te doprowadziły do zalewu zdesperowanych uchodźców i wzbierającej antyimigracyjnej histerii wśród ofiar państwowo-korporacyjnej polityki w kraju.

To samo zdaje się zachodzić w Europie, gdzie rasizm jest prawdopodobnie bardziej niepohamowany niż w USA. Można jedynie ze zdumieniem obserwować, jak Włochy narzekają na przypływ uchodźców z Libii, miejscu pierwszego ludobójstwa po I Wojnie Światowej, dokonanego na aktualnie wyzwolonym Wschodzie przez faszystowski rząd Włoch. Albo jak Francja, po dziś dzień główny protektor brutalnych dyktatur w swoich dawnych koloniach, zdolna jest nie dostrzegać ohydnych okrucieństw w Afryce, kiedy prezydent kraju Nicolas Sarkozy ostrzega złowieszczo przed „zalewem emigrantów,” a Marine Le Pen protestuje, że nie robi on nic, żeby temu zapobiec. Nie muszę wspominać Belgii, która może zdobyć nagrodę za to, co Adam Smith nazywał „wściekłą niesprawiedliwością Europejczyków.”

Wzrost popularności neofaszystowskich partii w większej części Europy byłby przerażającym fenomenem, nawet gdybyśmy mieli nie przywoływać w pamięci kontynentalnych wydarzeń z niedalekiej przeszłości. Tylko wyobraźcie sobie reakcję, gdyby z Europy wydalano teraz Żydów, a potem spójrzcie na brak reakcji, kiedy postępuje się tak z narodem Romów, także ofiarami Holokaustu i najbardziej brutalizowaną populacją Europy.

Na Węgrzech neofaszystowska partia Jobbik uzyskała w krajowych wyborach 17% , prawdopodobnie należało się tego spodziewać, skoro trzy czwarte społeczeństwa czuje, że miewa się gorzej niż za rządów komunistycznych. Moglibyśmy odczuwać ulgę, że ultra prawicowiec Jörg Haider zdobył w Austrii tylko 10% głosów w 2008, gdyby nie fakt, że nowa Partia Wolności – uzyskująca nad nim przewagę na skrajnej prawicy – zdobyła ponad 17%. Krew w żyłach mrozi pamięć o tym, że w 1928 roku naziści uzyskali w Niemczech mniej niż 3% głosów.

W Anglii Brytyjska Partia Narodowa i Angielska Liga Obrony, obie na ultra-rasistowskiej prawicy, są znaczącymi siłami. (O tym, co dzieje się w Holandii wiecie aż za dobrze) W Niemczech lament Thilo Sarrazina o emigrantach niszczących kraj stał się wielkim bestsellerem, a kanclerz Angela Merkel, choć potępiła książkę, obwieściła, że multikulturalizm poniósł „całkowitą klęskę”: Turkom importowanym do wykonania w Niemczech czarnej roboty nie wychodzi przeobrażenie w prawdziwych Aryjczyków o błękitnych oczach i włosach blond.

Osoby z poczuciem ironii mogą przypomnieć, że Benjamin Franklin, jedna z głównych postaci Oświecenia, ostrzegał, że nowo wyzwolone kolonie powinny z rezerwą podchodzić do zezwalania na emigrację Niemców, ponieważ są oni nazbyt ogorzali; Szwedzi także. Niedorzeczne mity o anglo-saksońskiej czystości rasowej były powszechne w USA aż po powiek XX, wśród prezydentów i innych prominentnych postaci. Rasizm w kulturze literackiej uchodzi za rażącą nieprzyzwoitość; nie trzeba dodawać, że w praktyce jest czymś znacznie gorszym. Łatwiej jest wykorzenić polio niż tę przerażającą plagę, która regularnie staje się bardziej zjadliwa w czasach gospodarczej niedoli.

Nie chcę kończyć nie wspominając o jeszcze jednym „efekcie zewnętrznym,” który jest lekceważony przez systemy rynkowe: los gatunków. Systemowe niebezpieczeństwo w systemie finansowym może być zażegnane przez podatnika, ale nikt nie pospieszy na ratunek, jeżeli destrukcji ulegnie środowisko. Fakt, że musi zostać zniszczone jest niemalże instytucjonalnym imperatywem. Liderzy biznesu, którzy przeprowadzają kampanie propagandowe, aby przekonać populację, że antropogeniczne globalne ocieplenie jest liberalną blagą, rozumieją doskonale, jak poważne jest niebezpieczeństwo, ale muszą zmaksymalizować krótkoterminowe zyski i rynkowy udział. Jeżeli tego nie uczynią, zrobi to ktoś inny.

To błędne koło może okazać się zabójcze. Aby zrozumieć, jak poważne jest niebezpieczeństwo, wystarczy spojrzeć na nowy Kongres Stanów Zjednoczonych, pchnięty ku władzy przez biznesowe finansowanie i propagandę. Prawie wszyscy negują kwestię klimatu. Zdążyli już rozpocząć redukcję środków przeznaczonych na mitygowanie środowiskowej katastrofy. Co gorsza, niektórzy są żarliwymi wyznawcami; na przykład nowy przewodniczący podkomisji do spraw środowiska, który wyjaśnił, że globalne ocieplenie nie może być problemem, ponieważ Bóg obiecał Noemu, że kolejnego potopu nie będzie.

Gdyby podobne rzeczy działy się w pewnym małym, dalekim państwie, moglibyśmy skwitować to śmiechem. Niekoniecznie, kiedy dzieje się to w najbogatszym i najbardziej wpływowym kraju świata. I zanim na śmiech nam się zbierze, możemy przypomnieć, że obecny gospodarczy kryzys da się w dużym stopniu prześledzić wstecz do fanatycznej wiary w takie dogmaty, jak hipoteza skutecznego rynku, i ogólnie do tego, co laureat Nobla Joseph Stiglitz 15 lat temu określił mianem „religii” głoszącej, że rynek wie najlepiej – sprawiła, iż bank centralny i środowisko ekonomiczne nie dostrzegły bańki nieruchomości za 8 bilionów dolarów, która nie miała żadnego umocowania w podstawach ekonomii, a jej pęknięcie zdewastowało gospodarkę.

To wszystko – i znacznie więcej – może toczyć się nadal dopóty, dopóki górą jest doktryna Muashara. Tak długo, jak generalna populacja będzie pasywna, apatyczna, zajęta konsumpcjonizmem lub nienawiścią wobec bezbronnych – ludzie wpływowi zrobią, co zechcą, a ci, którzy zdołają przetrwać pozostaną, aby kontemplować rezultat.

Tłumaczenie: exignorant

Ten wpis został opublikowany w kategorii Imperializm, militaryzm i [neo]kolonializm i oznaczony tagami , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.