Todd Pitman, szef Biura Associated Press w Bangkoku, dotychczas relacjonował wydarzenia wojenne z Afganistanu, Iraku, Bliskiego Wschodu i Afryki. Jedno z największych reporterskich wyzwań spotkało go w najbogatszym i najbardziej rozwiniętym technologicznie kraju Azji.
Autor: Todd Pitman, Associated Press
20 marca 2011
Zwłoki rozrzucone pośród splątanych szkieletów całych miast. Ponad nimi jazgot wojskowych helikopterów. Ocaleni, którzy utracili wszystko, kulą się pod kocami w szkołach–schroniskach, tymczasem zagraniczne rządy ślą pomoc i nakłaniają swoich obywateli do ewakuacji.
Po wielu latach spędzonych na przesyłaniu relacji z pogrążonych w rozpaczy, rozdartych wojną zakątków globu, sceny jakich jestem świadkiem tutaj są niepokojąco podobne.
Tylko miejsce zdarzeń nie wygląda znajomo.
Tutaj, w jednym z najbogatszych i najbardziej rozwiniętych krajów na kuli ziemskiej, znajduję jedno z najtrudniejszych zawodowych zleceń swojej kariery.
Kaskadę katastrof Japonii zainicjowało jedno z najpotężniejszych trzęsień ziemi stulecia. Potem nadeszło tsunami, które uśmierciło kilkanaście tysięcy ludzi i na przestrzeni minut obróciło w ruinę rozległe obszary północno–wschodniego wybrzeża. To zaś spowodowało nuklearną awarię, która spotęgowała pogłębiające się uczucie apokaliptycznego fatum.
Przygnębiający krajobraz powszechnie porównuje się z potwornym zniszczeniem rozpętanym w tym miejscu podczas II wojny światowej. Lecz przypomina on także Liban z 2006 roku – kiedy poszukujące kryjówek Hezbollahu izraelskie rakiety zamieniły w pył całe wioski – oraz każdą inną strefę konfliktu wypełnioną uchodźcami i konwojami wojska.
Kiedy nazajutrz po trzęsieniu, wczesnym rankiem wysiadłem w Tokio z samolotu, na Międzynarodowym Lotnisku Narita panował spokój. Wyłączono windy. Uwięzieni tam pasażerowie leżeli w śpiworach na całej długości terminalu.
Na zewnątrz nie czekała nawet pojedyncza taksówka. W końcu znaleźliśmy jedną, której właściciel zgodził się zabrać nas do centrum, ale stało się to dopiero w hali odlotów, gdzie tuzin innych taryf po dostarczeniu uciekających podróżnych zdążył już odmówić nam kursu.
Później wraz z zespołem trojga innych dziennikarzy Associated Press udałem się na północ w stronę strefy tsunami. Wszędzie napotykaliśmy przeszkody. System GPS nie mógł wiedzieć o tym, że niektóre drogi już nie istniały, a inne zostały zablokowane osunięciami ziemi lub rozerwane podczas silnych wstrząsów.
Tej pierwszej nocy pokonanie 300 kilometrów bocznymi trasami zajęło nam 14 godzin. Kiedy w końcu następnego dnia rano dotarliśmy do rozbitego portu Sendai, znaleźliśmy ocalałych, którzy w chirurgicznych maskach przeczesywali zrujnowane wysypisko swojego unicestwionego miasta.
W otrzaskanym z technologią społeczeństwie znanym raczej z organizowania robocich maratonów, kryzys stworzył surrealistyczne obrazy, niektóre z nich nadawałyby się bardziej do powieści opisujących życie po nuklearnym holokauście; ludzie odcięci od elektryczności i pozbawieni łączności telefonicznej, głodni i odizolowani, zmagający się ze zmęczeniem w długich kolejkach po żywność przed pustymi sklepami spożywczymi; w śnieżycy zdesperowani bezdomni ogrzewający skostniałe dłonie nad ogniem trawiącym drewniane deski ich własnych, sponiewieranych domów.
W Kesennumie widziałem kadłub monstrualnego statku zaparkowanego w głębi lądu pośród morza wypalonych szczątków, obok zdruzgotanego supermarketu.
W Shizugawie samotny członek japońskiego wojska, Self Defense Force, troskliwie zamiatał niewielki skrawek chodnika, który ocalał; daremny i groteskowy wysiłek zważywszy, że otaczające miasto zostało zredukowane do postaci bezkształtnej miazgi–rumowiska.
Większość tych miast po prostu przestała istnieć. W tych oddalonych od spustoszonego wybrzeża, wszystko jest pozamykane: restauracje, pasaże i galerie handlowe, arkady gier elektronicznych, apteki – nawet bankomaty, ponieważ nie mogą działać bez prądu.
Żyjemy głównie na snackach – orzeszkach, chipsach i kawie z puszki, wyłuskanych z opróżnionych ulicznych automatów. Kiedy znaleźliśmy otwarty sklepik spożywczy z uszczuplonym, splądrowanym już asortymentem kupiliśmy wszystko, co byliśmy w stanie upchnąć w samochodzie – surowe kiełbaski, suszone kałamarnice, chleb.
Brak paliwa jest stałym utrapieniem. Długie kolejki aut wiją się złowieszczo przy każdej stacji – nawet tej zamkniętej – czekając do 36 godzin na zakup ograniczonego przydziału.
Paliwa potrzebujemy nie tylko po to, by się przemieszczać, ale także do naładowania laptopów i sprzętu do transmisji satelitarnej, za pośrednictwem przetwornika podłączonego do naszej samochodowej zapalniczki – w momencie przeładowania spalił bezpiecznik i naraził naszą misję na przedwczesny koniec.
Poważny problem związany z kryzysem w Japonii: nie wygląda na to, że mija.
Każdej nocy budzą nas wstrząsy wtórne. Zdarzają się także za dnia – podczas wywiadów, kiedy parkujemy – ponure przypomnienie, że to, co zapoczątkowało dramat może rozpętać się na nowo, w każdej chwili.
Codziennie docierają do nas strzępy informacji na temat nuklearnego zagrożenia w elektrowni Fukushima Dai-ichi, oddalonej o 240 kilometrów od miejsca naszej pracy. Mówi się o załogach helikopterów, u których wykryto podwyższony poziom napromieniowania, o zagranicznych rządach nakłaniających swoich obywateli do wyjazdu.
Doświadczenie stało się jeszcze bardziej odrealnione, kiedy AP wydała mi kieszonkowy „dozymetr” – urządzenie, które przypomina latarkę i monitoruje poziomy otaczającego promieniowania – oraz dawkę jodku potasu, by chronić moją tarczycę przed rakiem w wypadku poważnej nuklearnej katastrofy.
Patrząc na obfite opady śniegu wzmagające poczucie odosobnienia, często zastanawiam się: Jeżeli sytuacja ulegnie pogorszeniu, czy zdołamy wydostać się z wyspy?
Pozbawieni kwaterunkowej alternatywy wiele nocy spędziliśmy w prowizorycznych schroniskach śpiąc obok bezdomnych już rodzin, otulonych kocami na zatłoczonych parkietach szkolnych boisk do koszykówki.
W każdej z nich, zawieszone na ścianach ogromne zegary wciąż wskazują 2:46 po południu – plus minus kilka minut – moment, który zmienił wszystko.
Nie sposób nie odczuwać podziwu wobec niezmiernej godności ludzi, których spotkaliśmy po drodze. Nie byłem świadkiem szamotaniny, wykrzykiwanych inwektyw– wyłącznie cierpliwości.
Częstuje się nas zupą miso i ryżowymi gałeczkami – czynią to osoby, które straciły wszystko i nie wiedzą kiedy i jak powrócą do swoich domów. Schroniska, w których dotychczas przebywaliśmy są tak dobrze zorganizowane, że w jednym z nich przygotowano różne worki do segregacji śmieci, o świcie odbywała się grupowa gimnastyka.
Pozornie przejawów emocji jest niewiele, przesadny stoicyzm. Ale poczucie straty jest wszechobecne.
W Ishinoseke mężczyzna, który nie widział swojej żony od czasu ostatniej rozmowy na kilka minut przed tsunami, powiedział mi z całkowitym przekonaniem, że ona MUSIAŁA pozostać przy życiu. Kiedy nie udało mu się odnaleźć jej w siedmiu różnych schroniskach rozpoczął poszukiwania w miejskiej sali gimnastycznej–kostnicy, gdzie zwłoki 300 ofiar tsunami spoczywały pod błękitnym, przeciwdeszczowym płótnem w oczekiwaniu na identyfikację.
W schronisku w Shizugawie byłem świadkiem, jak starszy mężczyzna powiedział grupie ocalałych, że tych, którzy zaginęli nie uznano jeszcze za zmarłych.
Czy była to negacja, czy autentyczna nadzieja? Nie potrafiłem rozróżnić.
Kiedy wyczytywał imiona wielu osób nie widzianych od 11 marca, siedzące na klęczkach, słuchające z przejęciem kobiety zaczęły cicho szlochać.
Tłumaczenie: exignorant