Autor: Tim Murray
16 sierpnia 2010
„Ludzkość nie potrafi znieść zbyt dużej dawki rzeczywistości” T.S. Eliot
Analityk Chris Clugston podzielił się trzeźwiącą oceną naszej kolektywnej odpowiedzi na rozgrywający się na naszych oczach kryzys.
„Odnoszę wrażenie,” powiedział, „że ‘perspektywy’ dotyczące naszego niepokojącego położenia dzielą się na 5 grup:
1. Osoby, które ulegają złudzeniu – całkowicie nieświadome.
2. Osoby, które się wypierają – widzą rzeczywistość, ale odwracają wzrok.
3. Osoby, które wierzą w ‘szczęśliwe zakończenie’ – dostrzegają realia, ale są przeświadczone, że zatriumfuje dotychczasowy, poddany kosmetycznej korekcie model „jest jak było”.
4. Osoby, które pracują nad względnie miękkim lądowaniem – dostrzegają realia, ale wierzą, że zbudują sobie „łódź ratunkową”.
5. Realiści – widzą trzeźwo rzeczywistość nadciągającego, nieuniknionego społecznego rozpadu.
W Ameryce mamy około 300 milionów w grupie pierwszej, 8 milionów w drugiej, kilka tysięcy w trzeciej, kilkaset w czwartej i garstkę w piątej. Raczej pocieszająca jest to statystyka; gdyby było odwrotnie stratowaliby nas panikujący kretyni. Pewnie lepiej, że są zajęci oglądaniem Amerykańskiego Idola…”
Sądzę, że to zwięzła i bardzo trafna kategoryzacja. Moja cierpliwość wobec ludzi z grupy trzeciej i czwartej wyczerpuje się coraz bardziej. Ludzie, którzy nie podążają konsekwentnie za logiką własnego rozumowania do logicznej konkluzji. Powraca w tym miejscu dowodzona przeze mnie kwestia wadliwego ludzkiego mózgu, który jest felernym prototypem czegoś, co powinno było zjechać z ewolucyjnej taśmy produkcyjnej, by nas wyprzeć. Tak jak Neandertalczycy zostali najprawdopodobniej zepchnięci z pola konfrontacji przez feler współzawodniczy w postaci niedoboru językowego – homo sapiens w naszym wydaniu powinien był zostać zepchnięty z talerza przez hominida, który uznając niebezpieczeństwa długo-terminowe potrafił według nich działać. Innymi słowy, gramy w szachy bez umiejętności patrzenia dalej – poza jeden wykonywany ruch. Dysponując językiem złożonego symbolizmu mamy zdolność artykułowania myśli w czasie przyszłym, mówienia o potencjalnych scenariuszach i planowania na okoliczność ich zaistnienia. Zamiast tego, w moim przekonaniu, język stał się naszym albatrosem, ponieważ używaliśmy go i używamy jako środka służącego rozrywce i przesłanianiu. Gdybym miał napisać epitafium dla rasy ludzkiej, wyglądałoby tak: „Śmierć przez snucie opowieści.” Od epok niepamiętnych siedzieliśmy przy ognisku racząc słuchaczy opowieściami – mitami i legendami, które wprowadzały w trans i upajały. Nadal to robimy. Nasz apetyt na eskapistyczne powieści, filmy, heroiczne wyczyny atletycznej sprawności i baśnie jest nienasycony. I nawet jeżeli jakiś kęs prawdy ma być połknięty, musi być powleczony rozrywkowym lukrem.
Przemysł rozrywkowy jest teraz wszechobecny do tego stopnia, że służy jako bufor powstrzymujący rzeczywistość. Nasze umysły okupują świat wirtualny, nie rzeczywisty, który jest tak surowy, szokujący i przygnębiający, że nasz mózg ssaka naczelnego nie toleruje więcej, niż minimalną dawkę złych informacji. Oczywiście, nie jest to wyłącznie ludzka cecha. Paleoklimatolog Andrew Glikson w zeszłym roku w Australii, po wygłoszeniu odczytu skomentował, że nawet zebry praktykują wypieranie / negację, aby utrzymać mentalną równowagę. Potrafią paść się zaledwie kilka metrów od lwa nie wpadając w panikę. Posiadają wrodzoną zdolność do kalkulacji, która pozwala im „wyzywać los” – zaryzykować, że drapieżca dopadnie innego członka ich stada. Jak ujął to Glikson, musimy żyć z dnia na dzień. Nie potrafimy wykonać następnego kroku, jeżeli myślimy, że świat nam się wali. Na poziomie indywidualnym pewna doza zaprzeczenia / wyparcia jest nieodzowną strategią radzenia sobie z przeciwnościami, zwłaszcza dla gatunku, który może przewidzieć śmierć. Myślę, że jedyną różnicą jest to, że ludzie wzięli tę wybaczalną osobistą pozę i całkowicie otulili się iluzją wymyślonego świata – dzięki językowi i symbolice. Zamiast dążyć do wiedzy, sięgamy po poduszkę, którą korporacyjni kapłani podają nam ochoczo. Suma całkowita uległych urojeniom jednostek to kolektyw, który z opaską zaciśniętą na oczach kroczy w stronę klifu gatunkowej autodestrukcji. Zorganizowana religia jest najbardziej rozwiniętą formą urojeniowego myślenia. Wydaje się, że wszyscy są na swój sposób religijni, także tzw. inteligencja, której intelektualne uświadomienia nie są tak do końca umocowane. Przyjmujemy wiarę bez dowodu i chwytamy się fałszywej nadziei. Zatem nawet ci w naszym ruchu, którzy rozumieją „rzeczywistość”, którzy widzą przed sobą klif, nie mogą powstrzymać się przed doklejeniem do swojej historii hollywoodzkiego zakończenia. W końcu tego domaga się nasza publiczność. Pożądamy intelektualnej przekąski na poprawę nastroju, a nie przejrzystości mentalnego oleju rycynowego.
Ostatnio pewien mężczyzna z Irlandii zapytał, „Czy istnieje ucieczka od rozpaczy, którą muszą odczuwać myślące i racjonalnie osoby?” Jak najbardziej istnieje. Halucynacja. Znaleźć schronienie w wirtualnej rzeczywistości. Postrzegać prawdziwy świat inaczej i mylić tę percepcję z obiektywną rzeczywistością. Przyjąć jakąkolwiek wiarę. Na przykład taką, jak ochrona środowiska w ramach panującego modelu ekonomicznego, która najwyraźniej daje nam nadzieję, że nieskończony wzrost gospodarczy można dostosować do nieskończonej redukcji naszej konsumpcji per capita. Albo uwierzyć, że cywilizacja industrialna, albo cywilizacja w ogóle, jest do utrzymania, o ile będzie zorganizowana w sprawiedliwych ramach. Albo zanurzyć się w zagadkach kryminalnych, dziecięcych fantazjach, opowieściach paranormalnych z dreszczykiem. Albo zainwestować nadzieję w receptę technologiczną. Marzyć o nowych technologicznych cudach, które uratują nas przed nami samymi, tak jak naziści marzyli o cudownej broni, która miała wyrwać zwycięstwo z paszczy klęski. W końcu celem zabawy jest polepszenie sobie samopoczucia, a nie zmiana społeczeństwa, które nas otacza. Parafrazując Marksa, filozofowie jedynie próbowali zrozumieć świat, ale sednem jest to, aby zdolnym być do patrzenia nań przez soczewki różowych okularów – lub wymyślenia sobie innego świata, by rezydować w nim sobie.
Zrobił to w szpitalnym łóżku mój ojciec. Po tym jak stracił w krótkim odstępie czasu swoją żonę, z którą przeżył 63 lata, i ulubionego syna, przez trzy miesiące zmagał się z nieznośną rozpaczą, aż coś w nim się rozsypało. Od tego momentu pytał mnie, co słychać u mamy i brata, potem przechodził do opowieści o tym, jak spędził dzień w jakimś egzotycznym kurorcie w Meksyku, Indiach, albo na dnie szybu kopalnianego, w którym harował niewolniczo przez większą część swojego życia, oblekając płuca warstwą cząsteczek, które w końcu odcinały dopływ tlenu. Tato wyobrażał sobie nawet, że jego pielęgniarz jest gospodarzem programu telewizyjnego, w którym on regularnie występował. Odnosiło się wrażenie, że w jego mózgu był Steven Spielberg, który pracując w pełnym wymiarze godzin tkał historie fantastyczne. A mój tato wierzył w każdą z nich, przytaczając detale z pełną szczerością i powagą. Był jak dziecko, które swoją samotność kompensuje przebywając z wyobrażonym przyjacielem. Tak postępuje większość z nas. Nie jesteśmy w stanie udźwignąć pełnej panoramy ponurej i brutalnej rzeczywistości, więc żyjemy w naszych umysłach – lub oglądamy Amerykańskiego Idola. I raz na cztery lata głosujemy na zbawiciela, który obiecuje, że naprawi to, co jest nienaprawialne.
Czy powinniśmy tą późną już porą niepokoić uchodźców z rzeczywistości horroru informacją, która raczej ich nie ocali? Jakie otrzymamy podziękowanie? Czy Kasandry bywają w ogóle popularne – lub użyteczne? Ja także konfrontuję się z tymi pytaniami. Postanowiłem wprawić ojca w dobry nastrój własnymi zmyśleniami, konstruując historie o tym, jak dobrze miewają się jego żona i syn, jak martwi ich jego niedyspozycja. W ten sposób mógł przetrwać kolejną noc – aż dwa lata później zmarł na niewydolność serca. Prawdopodobnie to samo robię teraz. Próbuję przetrwać kolejną noc pisząc o tym i udaję, że pisanie o naszym niewesołym problemie samo w sobie jest dostateczną alternatywą wobec jego rozwiązania. Jak wyraził to z rozbrajającą szczerością Peter Goodchild: „Klawiatura działa, jak wentyl bezpieczeństwa politycznej niezgody poziomu ulicy, pełniąc mniej więcej tę samą rolę, jaką pełnił seks i alkohol w innych czasach i miejscach pozwalając zwykłym ludziom uwierzyć, że są buntownikami – kiedy de facto nie robią nic, co mogłoby skruszyć strukturę społeczeństwa.” Przypuszczam więc, że należę do szóstej kategorii wyparcia / negacji – grupy “realistów”, którzy mylą swój realizm z wprowadzaniem faktycznej zmiany.
Tim Murray pisze na temat środowiska, jest aktywistą i wiceprezydentem Biodiversity First.
Tłumaczenie: exignorant